wtorek, listopada 11, 2008

Polska polityka zagraniczna juz dawno nie stala na tak olsniewajaco wysokim poziomie, a nasz kraj nie odnosil na arenie miedzynarodowej rownie spektakularnych sukcesow odkiedy dziadkowie najstarszych gorali skakali z dywanu na podloge. Nie dosc, ze najznamienitsi dygnitarze, przywodcy swiatowi i inne koronowane prezydenckim zaproszeniem glowy tlumnie zjechali do Warszawy na najwieksza impreze od upadku Love Parade, nie dosc, ze Unia Europejska stanela murem za polska polityka twardej reki z batem wobec krnabrnej Rosji (a prezydent Saakaszwili wcale nie okazal sie typowym, postkomunistycznym, zamordystycznym satrapa), i nie dosc, ze za sprawa oswieconego posla Gorskiego caly swiat wie i z napieciem slucha, jaka jest przyszlosc cywilizacji bialego czlowieka, to jeszcze ow nie do konca uczlowieczony amerykanski prezydent, no po prostu je nam z reki jako ten fiord.

Osobiscie, co tu duzo mowic, jestem pod wrazeniem dotychczasowej, jakze powsciagliwej, polityki zagranicznej prezydenta Obamy. To prawda, ze jeszcze nie objal pelni urzedu, ale na ile da sie wnioskowac na podstawie dotychcasowych zapowiedzi, wszystko wydaje sie podazac w nad wyraz rozsadnym kierunku. Zwlaszcza na froncie europejskim, ktory mnie osobiscie, jako ta rozchelstana koszula, interesuje najbardziej. Przyznam sie szczerze, ze zupelnie mi impotenci, czy Polacy udajacy sie do US of A w dalszym ciagu beda musieli sie starac o wizy, czy nie. In the long run, bowiem, wiecej zyskamy na rozsadnej polityce USA wobec Rosji, niz na tym, czy Kacprowi Chlebus-Gasiennicy bedzie latwiej odwiedzic szwagra w Czikago. 
Dziwi mnie i nieco przeraza, ze w ogole znajduja sie w Polsce osoby, ktore wyrazaja jakiekolwiek poparcie dla tarczy antyrakietowej - pomyslu, ktory smierdzi na wiorste zlymi wspomnieniami z Zatoki Swin. Pomyslu, ktory ze strony polskiej obawiam sie, ma na celu jedynie zagranie Rosji na nosie. Bo nie jestem sobie w stanie wyobrazic innego dla tych wyrzutni zastosowania. Zbroimy sie, bo wojna idzie? Nie trzeba wiec bylo kupowac przerdzewialych F-16 w pierwszej kolejnosci...

Zeby nie bylo watpliwosci - nie mowie tego z pozycji 'oj, lepiej nie draznic misia...', bo to, co na Kremlu sadza o polskiej polityce zagranicznej interesuje mnie jeszcze mniej, niz dieta psa prezydenta. Niemniej pakowanie sie w inicjatywy pokroju tarczy sa niczym wiecej, jak niezwykle kosztownym sposobem na wyrazenie postawy: na zlosc mamie odmroze sobie uszy. 
I jesli nawet mialoby sie okazac, ze to sam Obama osobiscie i na sile bedzie nam musial wcisnac na ten uparty, polski leb nauszniczki, to chwala Mu za to! Chocby posel Gorski nie wiem jak tupal przy tym nozkami...

środa, listopada 05, 2008

We're all living in America, America, America...

Mamy nowego prezydenta.

Hm... No wlasnie, mamy? Glosy ze wszystkich stron (medialnych, ale i w prywatnych rozmowach) wydaja sie przescigac orkiestre z szybkoscia poranka po sledziu w oleju zapitym Mazowszanka. Strumien pod cisnieniem i jednokierunkowy. 'Najwazniejszy czlowiek na swiecie' slysze juz tak czesto, ze naprawde strach otworzyc puszke paprykarzu. I tylko sam zainteresowany jakis taki cichutki... Z uporem godnym lepszej sprawy (?) trwa przy tych swoich reformach wewnetrznych, zmianach, zmianach, zmianach... Nie wygraza kulakiem Talibom, Osamie, sierotom po Saddamie. Nie krzyczy w slad za McCainem, ze pozamyka granice. Nie kreuje urojonych wrogow, zeby ulatwic sobie zadanie rzadzenia zastraszonym narodem. I, szczerze powiedziawszy, az chce sie mu wierzyc.

Owszem, nie zostal wybrany jednomyslnie, owszem, bedzie sie musial zmagac z bardzo gleboko zakorzeniona niechecia, rowniez z powodow rasowych. Niemniej, jest ogromna szansa na to, ze Obama okaze sie prezydentem, jakiego Ameryce w tej chwili potrzeba najbardziej - mlodym, nieskazonym establishmentem, myslacym w kompletnie odmiennych kategoriach, niz dotychczasowa administracja. Pozostaje tylko poczekac i zobaczyc, czy sama Ameryka okaze sie na takiego prezydenta gotowa. Oby. Bylaby to znakomita wiadomosc dla nas wszystkich.

niedziela, sierpnia 17, 2008

you're (not) in the army yet...

Bida, panie, bida. Jak w tym sklepie, co to przed wojna stojaly beczki, a w nich, panie, byly sledzie. I kumu to przeszkadzalo? Co wiecej, kiedys bylo i o tyle lepiej, ze wiadomo bylo na kogo zwalic. Pytanie o to, kumu to, panie, przeszkadzalo mozna bylo rzucac w powietrze juz nawet i bez mrugania okiem, konfidencjonalnego szeptu, czy szturchania lokciem. Kazdy wiedzial, kumu. Nie to co dzis. Okazuje sie, ze jedna z cech naszych dziwnych czasow jest fakt, iz gdzie nie spojrzec, nie ma kogo winic. A przeciez jest za co, oj jest...

Sprawa nie jest swieza. Juz mialem nawet uznac, ze sie przedawnilo i puscic wolno w cholere, ale z niemalym zaskoczeniem napatoczylem sie na wzmianke w mediach polskich nie dalej jak dwa tygodnie temu. A chodzi o wojsko. Nie, nie o wprowadzenie armii zawodowej od przyszlego roku, choc do tego jeszcze wroce, chodzi o wojsko JKMosci. Bowiem brytyjskie, waleczne niczym lwieharty korpusy imperialne tez nie czuja sie najlepiej. Spada poparcie spoleczne, spada zainteresowanie, spada liczba ochotnikow, a o demoralizacji glosno sie nie mowi. Powiedzmy sobie szczerze, nie jest dobrze i to tak niedobrze jak chyba jeszcze nie bylo. Latwo powiedziec - spada poparcie spoleczne, ale dopiero na podstawie konkretnych przykladow widac jak bardzo. A doszlo juz do tego, ze kilka miesiecy temu w kilku jednostkach w roznych czesciach Englandu zolnierze bali sie wychodzic z koszar na przepustki, bo ludzie na ulicy rzucali w nich kamieniami. 

Oczywiscie, nie oszukujmy sie - nie matki z dziecmi, nie rencisci, nie wycieczki szkolne... Paru krewkich mlodziencow nie czyni jeszcze spoleczenstwa, ale... Ale faktem jest, ze trudno sobie wyobrazic, aby w normalnych warunkach ktokolwiek chcial atakowac mundurowych. I, jakkolwiek haniebne i glupie, nie byly to akty czysto huliganskie. Byly to oznaki zle rozumianego, ale jednak protestu przeciwko zaangazowaniu Wielkiej Brytanii w Iraku i Afganistanie. W tym tez niby nic nowego. Od samego poczatku Brytyjczycy byli rownie zachwyceni wysylaniem swoich zolnierzy, jak i ludzie w Polsce. Tylko ze Englanderzy musza wydawac wiecej na trumny. Jednak co innego zla passa w prassie, co innego podgryzanie rzadu przez opozycje, a zupelnie co innego skanalizowana nienawisc wymierzona w bogu ducha winnych szwejkow na ulicy. Nie oszukujmy sie, bezposrednio, to nawet najwyzsze dowodztwo armii nie jest winne udzialu w interwencji. Generalowie moga doradzac i odradzac, ale przeciez na wlasna reke wojsk nigdzie nie wysylaja, wszystkie decyzje podejmuje premier i rzad, a wojsko... no coz, wykonuje tylko rozkazy. Oczywiscie, mechanizm jest troche podobny do rzucania kamieniami w tlumiacych demonstracje policjantow. Oto fizyczne ramie wladzy, urabac nie urabiemy, ale co sie nakasamy, to nasze. I o ile starcia wszelkiej masci protestantow z policja wydaja sie byc wpisane na stale w paradygmat demokratycznych rzadow wielu panstw nowozytnego swiata, o tyle ataki na szarych, anonimowych przedstawicieli sil zbrojnych to rzadkosc. A juz zwlaszcza w kraju, w ktorym szacunek do munduru byl do tej pory elementem tozsamosci narodowej. W koncu, jak wiekszosc Englanderow jest swiecie przekonana, to ich armia wygrala wojne z Hitlerem. No wlasnie, ale czasy sie zmienily, a winnych, jak juz mowilem, znalezc jakos nie idzie.

Na szczescie, dzielny brytyjski rzad przynajmniej znalazl rozwiazanie. Rozwiazanie, ktore wprawdzie dalekie jest jeszcze od wprowadzenia w zycie, ale przynajmniej na papierze wydaje sie byc pomyslem ze wszech miar idealnym. Oto pojawila sie propozycja, aby otworzyc drzwi koszar klopotliwej ludnosci naplywowej z Europy Centralnej, czyli nam. Polakom, Litwinom, Lotyszom, Czechom, Slowakom. Niech sie wreszcie na cos przydadza. Juz nie wystarczy, ze urabiamy sobie rece po lokcie po to, by miliony angielskich bezrobotnych z wyboru mogly dalej siedziec na dupie caly dzien i zyc na zasilkach wygodniej, niz ci co zapieprzaja za minimalna stawke godzinowa. Juz nie wystarczy, ze zapelnilismy masowo miejsca pracy w najmniej popularnych sektorach, ktore cierpialy na brak pracownikow, bo ludnosc autochtoniczna czula sie stworzona do dalece szlachetniejszych celow (jak nasaczanie sie tanim jablecznikiem od switu do zmierzchu). Juz nie wystarczy wystawianie slowianskiej dupy do bicia. Czas zaczac nadstawiac karku.

Zeby uniknac niejasnosci... W pelni rozumiem stanowisko brytyjskiego rzadu i nie moge temu pomyslowi odmowic blyskotliwosci. Raz, ze 'emigranci ze wschodu' w szeregach armii brytyjskiej mogliby zawrzec geby przynajmniej czesci tym, ktorzy nas tu tak bardzo nie chca od samego poczatku. Dwa, ze mogloby to zapewnic doplyw swiezej krwi, ktorej brytyjskiej armii tak strasznie brakuje (skala problemu w liczbach bezwzglednych moze tu byc nawet wieksza, niz w przypadku prognozy dla polskiej armii na przyszly rok), a trzy... no coz, nawet jesli znow poleca gdzies jakies kamienie, to przeciez jak trafia w Polaka, czy Litwina, zawsze to bedzie bolalo mniej. A i prasa sie nie bedzie nad tym tak rozwodzic.

Oczywiscie, pozostaje jeszcze druga strona medalu, czyli nasz punkt widzenia. Sam osobiscie nie jestem w stanie przewidziec, jak sie sprawy potocza. Tak zupelnie szczerze, to propozycja moze sie okazac bardzo atrakcyjna dla wielu, szczegolnie tych najmarniej zarabiajacych. Owszem, brytyjscy zolnierze protestuja glosno i namietnie twierdzac, ze zarabiaja haniebnie malo (podobno miesiecznie sredni zold wynosi mniej, niz pensja straznika ruchu drogowego - goscia, ktory wlepia mandaty za zle parkowanie), niemniej glosno mowia jedynie o gotowce, ktora miesiecznie wplywa na konto. Tak sie sklada, ze mam znajomego wojaka. Chlopak kolo trzydziestki, stacjonowal w Niemczech, niedlugo przenosza go z powrotem do Englandu. Dwa lata temu spedzil w domu pol roku na zwolnieniu lekarskim uskarzajac sie na bol reki. Kontuzji nabawil sie grajac w pilke w koszarach, nic groznego, ale kto by przepuscil taka okazje... Pol roku na urlopie u mamy, caly czas dostajac 100% wynagrodzenia. Do tego dochodzi mieszkanie (z zona i dzieckiem mieszka w cywilnym mieszkaniu, za wynajecie ktorego placi armia), czesciowo wyzywienie i ubranie. A odkad po historii z reka zdolal sobie zalatwic przekwalifikowanie z czolgisty na kwatermistrza, oplywa w dostatki z pokatnego handlu. Zaprawde, powiadam Wam, a nie jest to przypadek odosobniony. A, i zapomnialbym o najlepszym. Chlopak ma 30 lat, do emerytury zostalo mu 5. Tak, piec. A wiec, czy jest to propozycja atrakcyjna? No coz, materialnie - ze wszech miar tak. Pietnascie lat sluzby do (wcale przyzwiotej) emerytury, no trudno sie bedzie oprzec. Tylko co z ta druga strona medalu?

Po pierwsze, tutejsze spoleczenstwo w dalszym ciagu nie przyzwyczailo sie jeszcze do naszej obecnosci. W odroznieniu od Indusow i Pakistanczykow, nie mielismy jeszcze tyle czasu, by wrosnac, by byc traktowani na tych samych zasadach jak inne mniejszosci. Jako masa wciaz jestesmy postrzegani jako przybysze, niemalze najezdzcy, ci obcy. Nikt nie zagwarantuje, ze przywdzianie brytyjskich mundurow nie obroci sie zarowno przeciwko nam, jak i nie wplynie jeszcze gorzej na wizerunek owego munduru. Daily Mail, Sun i Mirror nie przepuszcza takiej okazji do podsycania ksenofobii. Bo przeciez cudzoziemcy w armii to jawny znak inwazji... A po drugie... no coz, nie jestem w stanie wypowiadac sie za innych, ale osobiscie wydaje mi sie, ze moze juz dosc tego calego za wolnosc wasza i nasza. Byly w historii takie momenty, kiedy mozna sie bylo chociaz ludzic, ze to faktycznie cos znaczy. Tym razem, osobiscie nie widze nic, co w jakikolwiek sposob maskowaloby czysty cynizm i wyrachowanie brytyjskiego rzadu. Bo rzad, ktory w szescdziesiat lat po wojnie w dalszym ciagu nie jest sklonny publicznie przyznac sie ile nam zawdziecza, z cala pewnoscia nie otwiera dla nas swych ramion z dobroci serca. Moze choc tym razem, niechby i po raz pierwszy w historii, skoro siedza w gownie po uszy i daja wyrazne sygnaly, ze sa sklonni prosic nas o pomoc, zamiast z patriotycznymi okrzykami na ustach rzucac sie na Afganow i Irakijczykow z Union Jack powiewajacym nad glowa, powinnismy spytac: A co my z tego bedziemy miec? Moze czas nauczyc sie rozpoznawac sytuacje, w ktorych to my mozemy zaczac dyktowac warunki i negocjowac dopoty, dopoki nasze potrzeby i zadania nie zostana zaspokojone. Moze... Oczywiscie przyklady kontraktu na F16 oraz negocjacji w sprawie tarczy antyrakietowej z USA nie napawaja nadmiernym optymizmem, ale kto wie? Zawsze przeciez musi byc ten pierwszy raz...

środa, lipca 09, 2008

sympathy for the devil

Daniel Passent na swoim blogu nazwal Gordona Browna 'poczciwym premierem'. Jest to epitet niefortunny i kompletnie nietrafny, a co gorsza, niebezpieczny w uzyciu. Uczy nas tego wnikliwa lektura Przygod pilota Pirxa. Niebezpieczny rowniez dla postronnych, albowiem biada kazdemu, kto mialby byc swiadkiem tego, jak premier Brown szczypie redaktora Passenta w posladek.
Panie Danielu, zaprawde, prosze wazyc slowa w swoich felietonach, bo jeszcze nam sie to skonczy jakims miedzynarodowym skandalem na szczeblu duplomatycznym! (zart nikczemny, ale kto by sie oparl...)

Natomiast wracajac do samego premiera Browna, to sprawa wyglada na nieco bardziej skomplikowana. Daniel Passent wspomnial go jedynie marginalnie, probujac go (nieco karykaturalnie) przeciwstawic kilku innym europejskim premierom, a ci zas, stanowic mieli tlo do rozwazan nad charyzma premiera Tuska.
Fair enough.
Schody naczinajetsia, kiedy spojrzymy na Browna z bliska i na powaznie. Na dobra sprawe jedyne, co mozna bylo o nim powiedziec jako o polityku w rzadzie Tony'ego Blaira, to ze Tony go nie lubil. Ze wzajemnoscia, zreszta.
Na dobra sprawe, jedynym sensownym wytlumaczeniem, dlaczego Blair wybral Browna na swojego nastepce jest zemsta na narodzie za niskie notowania.

Co za perfidia!

Na dobra sprawe nie ma w tej chwili tygodnia bez jakiejs powazniejszej wpadki. Albo jest to cos, co Gordon powie, albo cos, co zrobi, albo jedno i drugie na raz. Niekonczacy sie lancuch niepowodzen, ani na chwile nawet nie rozjasniony chocby jednym, nadajacym sie do rozdmuchania i poratowania tonacego w bagnie wizerunku, sukcesem. (tak, tak, RP nie jest jedynym na swiecie krajem dotknietym ta szczegolna odmiana niepelnosprawnosci politycznej...)
A pisze o tym wszystkim, bo felieton redaktora Passenta przeczytalem raptem dzien po kolejnym genialnym oswiadczeniu premiera Browna, tym razem dotyczacym sposobom zwalczania postepujacego kryzysu ekonomicznego. Generalnie, wszystko bedzie cacy, jesli wszyscy sie troche postaramy i zaczniemy grzebac w swoich smietnikach - bo tylko tak jestem w stanie zinterpretowac jego wystapienie. Otoz to. Wszyscy, jak tu stoimy, wyrzucamy za duzo i przez to cala gospodarka ziepie z widocznym wysilkiem. Premier Brown posunal sie nawet do tego, aby wystawic nam rachunek. Osiem funtow na glowe tygodniowo. Tyle, wedlug tegich, rzadowych umyslow, warte sa nasz esmieci, ktore zamiast wyrzucac powinnismy zezrec, aby zyc w dobrobycie.

Zeby bylo smieszniej, to jest w tym nieco racji, jako ze Englanderzy marnotrawia najwiecej per capita w calej Unii (za to, z kolei, odpowiedzialne sa promocje w supermarketach. Dwa peczki marchwii za cene jednego itd. A potem nie przejadamy tego, cosmy okazyjnie nabyli.). oczywiscie, statystycznie. A w polityce, jak wiadomo, statystyka jest wartoscia nadrzedna. Ja nie jestem politykiem, wiec pozwole sobie te liczby i figury rozbic na zupelnie niestatystyczne i malo optymistyczne skladowe.
Zacznijmy od kryzysu kredytowego, ktory zaczal toczyc Ameryke, po czym zainfekowal Wielka Brytanie (tzw. zarazenie przez pepowine). Generalnie chodzi o to, ze nas nie stac. Juz prawie na nic. Ceny nieruchomosci w przeciagu ostatnich trzech lat wzrosly w niektorych rejonach kraju nawet trzykrotnie, ceny wielu podstawowych produktow spozywczych tylko na przestrzeni ostatnich trzech miesiecy nawet i ponad 20%. Paliwo z ok 90 pensow za litr rok temu do funt dwadziescia obecnie. Itede, itepe. Na to wszystko ma nam pomoc oszczedniejsze gospodarowanie odpadkami.
Z pewnoscia.

Dalej, Wielka Brytania ma najwiekszy odsetek (wsrod wysokorozwinietych krajow w calej Europie) dzieci zyjacych ponizej poziomu ubostwa. Naprawde. A kazdej zimy (nawet tak lagodnej jak tutejsze) kilkudziesieciu do kilkuset emerytow umiera z zimna, bo nie stac ich na rachunki za energie (w tym kraju kazdy ogrzewa sie sam, nie ma komunalnych instalacji cieplej wody i ogrzewania). To sa miliony ludzi, ktorych tygodniowe wydatki na jedzenie zapewne ledwo ledwo przekraczaja owe osiem funtow, ktore pan premier nakazuje im zaoszczedzic na odpadkach. Panie premierze! Ja powaznie watpie, czy na ich odpadkach wyzywilby sie chocby zaglodzony karaluch. Ba! Ale przeciez statystyka nie klamie, wszyscy to wszyscy, babcia tez. Osiem funciorow do wspolnego wora, ratujmy rzad i jego notowania, a wszystkim nam sie polepszy...

Osobiscie tez nie jestem pewien swego losu. Ani mi nie tak spieszno, zeby sie rozstawac z osmioma funtami tygodniowo, ani nasze wspolne 'zmarnowane' odpadki nie sa MIESIECZNIE warte nawet polowy tej sumy. Za sasiadow z naszej ulicy tez raczej moge reczyc, bo kubly na smieci mamy nie za przesadne, a jakos jeszcze nie widzialem, zeby komukolwiek sie przelewalo. Problem polega jednak na tym, ze nawet w calej swej poczciwosci Gordon Brown zapewne nie bedzie sklonny nas wszystkich i z osobna wykluczyc ze swoich kolejnych, ronie genialnych i blyskotliwych planow ratunkowych dla kraju wykluczyc. W koncu to by kompletnie namieszalo w statystykach. A do tego, szanujacy sie premier swiatowego supermocarstwa, dopuscic nie moze.

poniedziałek, czerwca 30, 2008

evidence

Gdyby ulozyc liste wszystkiego, co nas w dzisiejszych czasach zabija, przecietny dwudziestolatek pewnie szybciej by umarl ze starosci, niz doczytal do konca. Konia z rzedem temu, kto spamieta wszystko, czego nalezy unikac i sie wystrzegac. Glownie dlatego, ze lista rosnie z kazdym dniem. A co pozycja, to bardziej bulwersujaca.

Oczywiscie, pisze to wszystko, bo mam w rekawie pretekstowego asa. No, moze przesadzam, ale pikowego jopka na pewno. Otoz nie dalej jak onegdaj, w zeszlym tygodniu, tiwi doniosla, ze zbrodzienskiego kierowce sie bedzie sadzic. Za to, ze spowodowal wypadek jadac i gadajac przez telefon komorkowy (z zestawem glosnomowiacym). No i tak sie tragicznie zdarzylo, ze w kogos przydzwonil i wyszly z tego ofiary smiertelne w policyjnej statystyce. W zwiazku z tym wniosek jest prosty, jeden i nad wyraz logiczny - zabronic telefonow komorkowych w samochodach kompletnie. Bluetoothy, dyndajace sluchaweczki, mikrofoniki-dywaniki, wszystko wyciepac poza nawias paragrafu w przyslowiowy ch... a, zreszta, gdzie kto sobie indywidualnie zazyczy. Tak, czy inaczej, telefony komorkowe zabijaja ludzi na drogach.

Na smierc.

Zlo wszeteczne i Apopleksydra.

Oczywiscie, ktos o niepoprawnie dociekliwym podejsciu do swiata moglby zwrocic uwage na to, iz sprawca wypadku (tym potworem w sidlach telefonii bez drutu) byl kierowca TIRa. I gdybym to ja byl ta dociekliwa wsza, to na przyklad chcialbym sie dowiedziec, ile godzin ow kierowca spedzil za kolkiem zanim przydzwonil (w tym wypadku stosowac zamiennie z przedzwonil)? Moznaby tez poczynic kilka cierpkich uwag pod adresem kierowcow TIRow w ogolnosci, ktorzy tez w wielu przypadkach drogowa etykieta nie grzesza. A to wszystko ZANIM zaczniemy ustalac, czy go tego dnia zeby nie bolaly, czy siku sie nie chcialo, czy zona nie zdradza...

Zeby nie bylo watpliwosci - osobiscie uwazam, ze im mniej kierowce rozprasza, tym lepiej dla wszystkich. Ale w takim razie musielibysmy zaczac od zakazu rozmowy z ewentualnym pasazerem (pasazerami) oraz sluchania radia. A jak sie juz z tym uporamy i ludzie przywykna, to wtedy dopiero zabierzemy sie do ustanawiania praw i zakazow w oparciu o jednostkowe przypadki. Z tym ze ja bym sie tu nie zatrzymywal. Bo jak sie przyjrzec statystykom, to widac czarno na bialym, ze za 100% wypadkow na drodze odpowiedzialne sa samochody. Tak, przeciez, dalej byc nie moze...

środa, czerwca 18, 2008

it’s the end of the world (as we know it...)

The end is fucking nigh, jak mozna bylo przeczytac na scianie klatki schodowej w 28 Days Later. A swiadcza o tym Znaki. Po pierwsze, w sobote pichcilem quiche, do ktorego produkcji potrzebne mi byly jaja kurze. Z czterech wbitych, wszystkie mialy po dwa zoltka.

Armageddon!!!

Malo tego. Dzieja sie rzeczy gorsze i straszniejsze.
The Sun wyszedl po polsku. Oczywiscie, niewtajemniczeni sklonni sa wzruszyc ramionami i z niewinna mina spytac: ‘No i?’.
Otoz, powody do zaskoczenia sa dwa. Po pierwsze, The Sun nigdy wczesniej nie ukazal sie w jakimkolwiek innym jezyku, niz angielski, jest to wiec edycja absolutnie bezprecedensowa. A po drugie... No coz, powiedzmy sobie szczerze, bez owijania w gazete – a niby to od kiedy brytyjskie tabloidy lubia Polakow? Nie oszukujmy sie, to nie dla golych cyckow na trzeciej stronie miliony Englanderow kupuja codziennie The Sun i jemu podobne. To starannie wycyzelowana propaganda, ktorej niedoedukowane brytyjskie spoleczenstwo nie jest w stanie odroznic od rzeczywistosci. Propaganda, ktorej jednym z glownych skladnikow jest daleko idaca ksenofobia, z kazdym rokiem coraz silniej ukierunkowana przeciwko nam, przybledom z Europy Wschodniej (ani w mentalnosci, ani w nauce brytyjskiej pojecie Europy Srodkowej zwyczajnie nie istnieje...). To my zabieramy uczciwym Brytyjczykom prace, zasilki, lozka w szpitalach, szkolach, kolejkach do publicznych toalet. Na ile ta argumentacja jest sluszna i uzasadniona, to juz temat na zupelnie inna bajke... Niemniej, wszystko jedno jak niechciani, wciaz stanowimy olbrzymia sile nabywcza, co nie uszlo uwadze wydawcy The Sun. Paradoksy swiatopogladowe jakos zostaly w tym rozumowaniu pominiete. Co, w dosc zabawny sposob, prowadzi nas do sytuacji, jak z tym albanskim wirusem komputerowym, ktory polegal na tym, iz nalezalo wlasnorecznie sformatowac twardy dysk. No bo teraz co, zamiast – wygonic imigrantow! beda pisac – imigranci, wygoncie sie sami!?

Zeby bylo smieszniej, z rok, poltora roku temu widzialem w tutejszej ‘prasie’ niesamowita kampanie. Otoz powstalo zagrozenie, iz ze szklanek do piwa moga zniknac odlewane w denku symbole korony. Tabloidy w jak najbardziej powaznym tonie pisaly, ze to kolejny zamach na brytyjska tozsamosc narodowa przeprowadzony przez Eurofrancuzow z Brukseli (dlaczego w brytyjskiej swiadomosci narodowej Bruksela zawsze jest utozsamiana z Francja?!). Szklanki do piwa. Symbol narodowy. Gratuluje. Ba! Ale jak, w takim razie traktowac polska edycje The Sun? Przeciez to juz zakrawa na zabor i okupacje! Tylko patrzec jak Lis zacznie prowadzic wiadomosci BBC o 22.00. Ale wtedy to juz byloby stanowczo za duzo nawet dla mnie.

piątek, kwietnia 25, 2008

stefan

Pomarszczona skora
i wygiety kark
kiedy sie urodzil
nie mial wiele szans...


Jak to w zyciu. Niektorzy juz sie tacy rodza. A niektorzy nie. I z pewnoscia mieliby mozliwosc swiadomego wyboru, gdyby dane im bylo dorosnac do odpowiedniego wieku. O nie, nie, nie! Nie bede tu biadolil nad duszyczkami przedwczesnie zabranymi z tego swiata. Bede biadolil nad dzuszyczkami, ktore mialy mniej szczescia i trafily na rodzicow, ktorzy wiedza lepiej.

Bywaja rozne przypadki. Te mniej grozne, kiedy rodzice wiedza lepiej, co dziecku ma smakowac oraz te wolajace o pomste do nieba i paczke naboi, kiedy rodzice wiedza lepiej, co dziecko chce/bedzie chcialo robic w zyciu, nawet jesli w tej chwili ma piec lat i najbardziej ze wszystkiego chcialoby byc po prostu dzieckiem. Ale zeby tak nie teoretyzowac, przytocze przyklad. Swiezutki, z ubieglego tygodnia. Telewizja nadala (i o czym ja bym bez tej telewizji pisal...) dokument o nowym, bijacym w Englandzie wszelkie rekordy popularnosci, sporcie - dzieciecym kickboxingu. polega to ni mniej, ni wiecej na tym, ze rodzice wystawiaja dzieci, nawet piecioletnie, do walk na ringu, gdzie dzieciarnia oklada sie piesciami, kopie, tlucze bez opamietania, bo... zwyczajnie nie maja wyboru. Robia to przeciez dla wlasnych rodzicow, ktorzy oczekuja od nich wylacznie jednego - zwyciestwa. Owi 'rodzice', to (przynajmniej w przypadku tych pokazanych na filmie) przyglupia tluszcza, nizsze warstwy working class, rodziny, w ktorych nawet dziadkowie chodza w dresach, jedynymi pasjami ojcow sa zaklady sportowe, spedzanie calych dni w pubach i noszenie zlotych lancuchow, a troskliwe mamy za szczyt spelnienia uznaja bezkrytyczne spijanie slow madrosci z zaslinionych ust ich mezow. Dzikie, rozwrzeszczane, zadne krwi zwierzeta. Bo do tego sie to wszystko sprowadza. Ci sami ludzie, w innych warunkach, bryzgaliby slina i zdzierali gardla na walkach kogutow, psow, albo nielegalnych walkach bokserskich na gole piesci. To ludzie, ktorzy beda sie zachwycac boksem, probujac wszystkim wyjasnic (w niezwykle ubogich, zaslyszanych w telewizji i wyrwanych z kontekstu slowach), jaki to piekny i szlachetny sport, i byc moze nawet przed soba, w glebi duszy, nie byliby w stanie przyznac, ze podnieca ich jedynie mordobicie i krew. I wlasnie ci ludzie, w czasach i w swiecie, gdzie sporty kontaktowe zostaly ucywilizowane i ujete w kleszcze przepisow bezpieczenstwa, w spoleczenstwie, w ktorym walki psow na smierc i zycie sa zabronione, a branie udzialu w tych nielegalnych jest zwyczajnie zbyt ryzykowne, znalezli sobie nowy sposob na zaspokajanie swej zadzy przemocy – wlasne dzieci. Niech sie leja. Niech trenuja calymi dniami. Niech sie okladaja, kopia i nienawidza. Chlopcy, dziewczynki, od pieciu do dwynastu lat. Niech rywalizuja o mistrzowskie pasy. Wszak rodzice caly czas im powtarzaja, ze to wlasnie tego pragna nanajbardziej na swiecie. A rodzice przeciez wiedza lepiej. Rodzice nie maja sobie nic do zarzucenia. Rodzice zapytani przed kamera odpowiadaja: Przeciez gdyby nie chcial/a, to by mi powiedzial/a.

A ja tez wiem lepiej. I ja bym do nich strzelal.


czwartek, kwietnia 10, 2008

last train to lhasa

Walka o wolny Tybet coraz bardziej przypomina mi walke o prawa zwierzat, walke z globalizmem, czy walke Greenpeace'u ze wszystkim, co miesozerne. Na dobra sprawe, to pewnie wszystko ci sami ludzie. Trudno powiedziec z cala pewnoscia, ale nie da sie ukryc, ze oni wszyscy wygladaja i zachowuja sie tak samo. Zreszta, kto by im sie tam przygladal...
Ale moze wlasnie nalezaloby?

Zaczalem sie ostatnio zastanawiac, kto tych wszystkich frustratow sponsoruje? A to na fali przepychanek z olimpijska zapalniczka. Z niemalym rozbawieniem patrzylem na przebieg londynskiego przebiegu. Oczywiscie, moznaby mi, z powodu owego rozbawienia, zarzucic niewrazliwosc na cierpienie uciesnionego narodu, ba! ten i ow moglby sie nawet posunac do ponurych okreslen takich jak cynik, czy nawet dran. Ale to przeciez nie moja wina! Wszak nie mowimy tu o dalajlamie, ktory z zelazna konsekwencja i niewatpliwym urokiem zwraca uwage swiata na krzywdy swego narodu od dziesiecioleci. Jak jednak traktowac ulicznych przebierancow, ideologiczne sierotki, niedozywionych frustratow, ktorzy tylko zlosliwym zrzadzeniem losu nie zalapali sie na rewolte 68-go? No, kazdemu wedlug gustu, ja traktuje z poblazliwym usmiechem i uprzejmie potakujac (pan doktor kazali potakiwac...). I wlasnie tak usmiechajac sie dobrotliwie i potakujac nagle poczulem, jak ktos zdradziecko podchodzi mnie od tylu i napastuje na czesc ma, do tej pory, heteroseksualna. No bo jesli ktos to wlasnie w taki oto sobie sprytny sposob zaplanowal?

Jedno z tych zbyt czesto cytowanych przyslow (podobno, o ironio, chinskie) mowi, ze jesli nie mozesz wroga pokonac, zaprzyjaznij sie z nim. Zaskakujace, jak taki naiwny narod zdolal kogokolwiek podbic i okupowac... Osobiscie blizszy jest mi moral zawarty w Chlopakach Anansi'ego Neila Gaimana - jesli nie mozesz wroga pokonac sila, wysmiej go. Bo sami powiedzcie, kto przy zdrowych zmyslach zechce potraktowac powaznie bande skandujacych wegetarian, wykrzykujacych bezrozumnie wszystkie modne w danym sezonie rewolucyjne hasla, w dodatku uganiajacych sie za Bogu ducha winnymi maratonczykami z pochodnia? I tak sie zastanawiam... Gdybym to ja byl supermocarstwem, ktore tu i owdzie rozmija sie z idealami ogolnie skandowanej demokracji, zapewne tez bylbym wyczulony na to, aby przy roznych, miedzynarodowych okazjach, kiedy w gre moga wchodzic na przyklad grube pieniadze, nikt mi dla glupiego kawalu nie zaczal wymawiac tego i owego. Mozliwe sa dwa rozwiazania. Mozna, przyjmujac szkole generalissimusowska, probowac wymordowac wszystkich, ktorzy maja odmienne zdanie. I tu Chiny, mimo poczatkowych sukcesow i nieustawania w wysilkach po dzis dzien, skazane sa na porazke, bo przy przybierajacej na sile okcydentalizacji kulturowej, ekonomicznej i spolecznej, a przede wszystkim wobec ponad miliarda mieszkancow, z ktorych coraz wiekszy procent swiadom jest istnienia inaczej zorganizowanego swiata poza granicami wlasnego okregu, ba! nawet kraju, zawsze znajdzie sie ktos, kto sie przecisnie przez oczka nawet najdrobniejszej sieci. A i siec juz nie tak gesta, jak za starych, dobrych czasow przewodniczacego Mao. I jest szkola druga, ta bardziej niebezpieczna, ktora nie ucieka sie do rozwiazan silowych, a jedynie wykorzystuje techniki, na ktore wszyscy jestesmy podatni. I mysle wlasnie, ze gdybym to ja byl tym mocarstwem in question, to raczej zainwestowalbym jakas niewielka sumke w garstke zdolnych prowokatorow, ktorzy ruszyliby w swiat siac ferment wsrod studentow i pobdurzac ich, zachecac, a nawet moze czasem odrobine sponsorowac (materialy propagandowe na drzewach nie rosna...), niech sie dzieciaki wyzyja, niech dadza upust mlodzienczemu, buntowniczemu zapalowi, niech sie przykuwaja lancuchami, rozwieszaja transparenty, niech sie uganiaja za maratonczykami. I tylko pilnowalbym tego, zeby studenci robili przy tym z siebie jak najwiekszych idiotow, zeby bylo widac na kazdym kroku, iz im glosniej krzycza, tym mniej rozumieja, zeby zrobili wszystko, co tylko w ich entuzjastycznej, rozhisteryzowanej mocy, zeby nikt ich nie bral na powaznie.
A tymczasem prawdziwa, powazna i merytoryczna opozycja, niech gryzie pazury z bezsilnosci. W koncu, kto ich bedzie sluchal, kiedy w wiadomosciach lepiej wyglada becwal z gasnica atakujacy plomien olimpijski?

środa, lutego 27, 2008

i like new york in june, how about you?

Przychodzi czasem taki moment, ze trzeba przerwac monotonie i poprawic z drugiego laczka. Tym razem okazji dostarczyl nabierajacy tempa wyscig pre-prezydencki w US of A. Dziennikarze, reporterzy, komentatorzy przescigaja sie w probach ugryzienia tematu z innej, niz wszyscy, strony, przez co, juz chocby z czystego rachunku prawdopodobienstwa, czasem wyjdzie im cos ciekawego. Material, na ktory mialem okazje, czas juz jakis temu, natrafic dotyczyl glownie Nowego Jorku i aktualnej sytuacji, powiedzmy to, spolecznej.

Generalnie, podsumowac to mozna tak: Oj, niedobrze, panowie, niedobrze... Jakikolwiek cud Wielkiemy Japcu zgotowal swego czasu Rudy Giuliani, magia najwyrazniej zaczela sie z czasem wycierac na lokciach, a nawet juz i kolanach. Jablko, jak to jablko, gnije od srodka. Osobiscie, nic mi do tego, mieszkac tam nie bede, moze sie kiedys najwyzej na wycieczke wybiore. Skrotowo, bo zaglebac sie w szczegoly nie ma potrzeby, sprawa wyglada tak: recesja, bezrobocie, klopoty mieszkaniowe. Ciekawie, natomiast, rozlozyly sie glosy poproszonych o komentarz mieszkancow. Wygladajaca na latynoske dwudziestoparoletnia dziewczyna przyznala, ze najwiekszym, w jej odczuciu, problemem jest rozwarstwianie sie spoleczenstwa. Bogaci staja sie coraz to bogatsi, biedni biednieja jeszcze bardziej, klasa srednia topnieje w oczch, niczym grudka masla na goracej patelni. W podobnym tonie wypowiadal sie czarny trener pilki noznej z Queens. Z wyraznie rysujacym sie na twarzy zatroskaniem mowil o rosnacym lawinowo bezrobociu, o rosnacych kosztach utrzymania, czynszach, braku domow i mieszkan. Oboje zgodnie podkreslali, ze sa to problemy dotyczace calego Nowego Jorku i ze problemy te powinny stac sie absolutnymi priorytetami burmistrza i jego administracji. Oboje pochodzili z dosc, nazijmy to skromnych srodowisk, jednak oboje wykazywali dosc zaskakujaca orientacje w ogolnych problemach spolecznych, dalekowzrocznosc i dojrzalosc obserwacji. A potem zadano to samo pytanie o najwieksze problemy metropolii dobrze sytuowanego, bialego mezczyzne (z wasem!) kolo cztewrdziestki. Bez zastanowienia wypalil: Imigranci i terroryzm!

I dochodze sobie do wniosku, ze sposrod wszystkich nieszczesc, jakie spotkaly cywilizacje bialego czlowieka, to aroganckie bydle zasluzylo na wszystkie. Co do jednego.
Historia swiata dowodzi jednego – nie ma lepszego sposobu przeciwdzialania wybuchom rewolucji, niz pelny brzuch. Ludowe porzekadlo mowi, ze z glodu sie jeszcze nikt nie zesral. Ale ile palacow poszlo z dymem, to juz zupelnie inna sprawa.

czwartek, lutego 21, 2008

jesien patriarchy

Dopiero co pisalem o Kubie. No dobrze, czasowo, moze i uplynelo nieco co nieco, ale biorac poprawke na czestotliwosc moich wpisow, mozna powiedzic, ze calkiem niedawno. Wkrotce potem, zreszta, mialem ochote dopisac drobny appendix, ale z wrodzonego lenistwa zaniechalem, machnalem reka i poszedlem sie byczyc. A tymczasem Ostatni-Taki-Rewolucjonista wywinal nam wszystkim numer i abdykowal. Nie, nie bede tutaj oryginalny i przyznam sie z reka na sercu, ze tez bylem przekonany, iz bedzie sie trzymal stolka do ostatniego dymka z cygara, ale widocznie jest juz do tego stopnia schorowany, ze sam nie do konca wie, co robi.

Wrocmy do zaniechanego wpisu. W zasadzsie mialem w nim zamiar przeprosic brytyjska telewizje tak przeze mnie spostponowana w moim pierwszym tekscie o Kubie. Brytyjska telewizja, bowiem, sie zrehabilitowala i to w sposob najmniej oczekiwany z mozliwych. Nie, nie, nie... Nie to, zeby sie uznane i powazane panstwo dziennikarstwo wzielo do roboty, zrehabilitowalo w jakikolwiek sposob, o nie. W dodatku, mowiac brytyjska telewizja mam na mysli owa telewizje w bardzo szerokim zakresie. Zaden z pieciu ogolnodostepnych programow TV tak zwanej publicznej. Nie. Program, o ktorym juz za chwile, udalo mi sie przypadkiem obejrzec na, adresowanym do szeroko rozumianej publicznosci meskiej, dostepnym jedynie droga cyfrowa kanale Dave. Moim, zreszta, ulubionym ze wzgledu na niekonczace sie powtorki Top Gear. Co nie jest bez znaczenia, bo jeden z najlepszych dokumentow o Kubie, jakie w ogole chyba zdarzylo mi sie zobaczyc, byl autorstwa nie kogo innego jak Jeremy’ego Clarksona. Pozornie dotyczyl motoryzacji. W istocie jednak, byl to niezwykle przejmujacy dokument ukazujacy wiele aspektow kubanskiego zycia owszem, przez pryzmat automobilizmu, jednak dzieki temu niezwykle trafnie, ze tak powiem, z poziomu ulicy.
Tej dziurawej, brudnej, po ktorej wciaz tocza sie cadillaki z lat 50. Oczywiscie, jak juz wspomnialem, to wlasnie samochody byly glownym obiektem zainteresowania Clarksona, ale wystarczy popatrzec na Top Gear (a jeszcze lepiej poczytac felietony Jeremy’ego), zeby przekonac sie o jego znakomitym instynkcie dziennikarskim i trafnosci opinii i komentarzy. Dzieki tym talentom, nawet mowiac glownie o samochodach, Clarkson zdolal nakreslic niezwykle prawdziwy i przejmujacy obraz Kuby. A i w samych, przedpotopowych glownie, pojazdach kryje sie przeogromna czesc tejze prawdy.
Oto my, w naszym wygodnym, zachodnim swiecie, martwiacy sie o to, czy w tym roku uda nam sie wymienic samochod na nowy, pasjonujacy sie luksusowymi modelami, na ktore nigdy nie bedzie nas stac, ale zawsze przyjemnie chociaz popatrzec... Narzekamy na nasz przemysl motoryzacyjny, bo daewoo, bo chrystler, bo dziadostwo, bo Czesi to sie potrafili ze skoda ustawic... Tysiac i jeden powodow do narzekan, utyskan, przeklinania losu. Hm... To wyobrazmy sobie teraz swiat, w ktorym nie wyprodukowano zadnego samochodu od czterdziestu lat, a z importu nie przychodzi nic juz od zgola dwudziestu? No i nie zapominajmy o jakim imporcie tu mowa. Lady i moskwicze.
Ktos moglby powiedziec: to jak u nas za komuny!
Nie. Gorzej. Znacznie gorzej. U nas nawet za komuny badylarz mogl sobie sprowadzic mercedesa z Niemiec, u nas nawet za komuny produkowano syreny, warszawy, potem fiaty, maluchy, polonezy.

Bardzo latwo popasc w ten romantyczny stereotym starej Havany. Cygara, amerykanskie samochody z lat 50. taniec, muzyka, Robert Redford. Tym wlasnie stala sie dla nas Kuba. Skansenem made in Hollywood. Nawet Buena Vista Social Club uparcie podtrzymuje ten stereotyp.
Rownie latwo, na podstawie dokumentu Clarksona, mozna wylaczyc sie z szerszego kontekstu i sprowadzic wszystko do niewiele znaczacego problemu z motoryzacja. Ale tu wlasnie dochodzimy do sedna problemu. Pomijajac rezerwaty dla turystow, Kuba w calosci jest w takim samy stanie rozkladu jak jej samochody. Jednym z najsmutniejszych obrazow w filmie Clarksona byl zabytkowy GM, niegdys stylowe, sportowe auto dzis... z ledwo zipiacym silnikiem lady zamiast oryginalnego, pieciolitrowego potwora. Jakaz smutna alegoria. Bo Kuba jest dokladnie taka, jak jej samochody – przestarzala, wyklepana, polatana, rozlatujaca sie w oczach, napedzana starym, nawet w czasach nowosci tandetnym, radzieckim silnikiem. Pedzaca wlasne paliwo z trzciny cukrowej i produkujaca domowym sposobem plyn hamulcowy z szamponu do wlosow. A mimo to, wciaz sie jeszcze jakos toczy do przodu. Jak dlugo?
Wszystko jedno, czy jest to samochod, czy gospodarka, nic raz wprawione w ruch nie bedzie dzialac samo z siebie w nieskonczonosc. Stary GM zatrzymal sie wlasnie i wstrzymal oddech. Cos sie zmienia. Kierowca wysiadl. Ktokolwiek go zastapi, stary GM nie dostanie nowego silnika, nikt go nie pociagnie nowym lakierem. Za jakis czas, stopniowo, zaczna naplywac nowe samochody. Te nowoczesne, na poczatku zbyt drogie, ale z czasem coraz szerzej i powszechniej dostepne. GM i jego kompani wyladuja wreszcie na szrocie.

To prawda, oto obserwujemy moment, w ktorym romantyzm starej Kuby zaczyna wlasnie umierac. Pewnie szkoda. Ale pamietajmy, ze kubanskie samochody dalyby rade pociagnac jeszcze pare lat, gora kilkanascie.
To prawda, w swym ubostwie i zacofaniu Kuba nadal fascynuje i przyciaga. Nadal kusi jakze swoistym urokiem, ktorego duza czesc przyjdzie jej teraz, zapewne, utracic. Ale z drugiej strony... enough is enough. To juz naprawde najwyzszy czas na zmiane tak kierowcy, jak i pojazdu.

wtorek, stycznia 15, 2008

chariots of fire

Tym razem juz czysto ze sprawozdawczego obowiazku. Bo zobaczylem wczoraj w telewizji i do dzis dojsc do siebie nie moge. Pokazali niewielkiego, brodatego dzentelmana. Na oko, dobrze kolo szescdziesiatki. Acz czerstwy i dziarski. Trenuje do maratonu londynskiego. No i na zdrowko.
Tylko ze Buster ma, podobno, 101 lat.
Trunkuje.
Wypala czterdziesci fajek dziennie.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
jest nadzieja...

piątek, stycznia 11, 2008

buena vista social prison

Z nowym rokiem, nowym krokiem. Prosto w objecia starej glupoty.
Niezrownana telewizja sniadaniowa, jak zwykle, nie zawodzi... Oto, jako lekarstwo na zimowe smutki, garsc porad dokad sie udac na relaksujacy urlop. Wszak u nas zimno, chmurno i bzdurno, ale, jak spiewal Ciechowski, na pewno sa planety, na ktorych nie ma zim. Przez caly tydzien (jakby nie wystarczylo zrobic z siebie glupka raz) caly garnitur prezenterow (w sumie cztery osoby w studiu plus blond fladra, ktora na koszt stacji telewizyjnej cierpiala katusze kapieli slonecznych i tych w basenie) przekonywal mnie do wyjazdu na Kube. Wiadomo, Kuba - wyspa, jak wulkan goraca. Ze nie wspomne o dozgonnej przyjazni z socjalistyczna, kubanska mlodzieza, ktora dala nam Jose Torresa. Niestety, w angielskiej telewizji Jose nie znaja, ba! wydaja sie byc na bakier rowniez z samym Fidelem, bo na prozno bylo oczekiwac by choc raz padly slowa socjalizm, komunizm, czy bieda. Musi jakies niedorzecznosci, o ktorych szanujacy sie dziennikarz (no, w kazdym razie z nazwy...) ITV wiedziec nie ma zamiaru.

Ech, gdybyz tylko turystyczne relacje dzielnej reporterki mogli zobaczyc sami Kubanczycy... Pewnie nawet nie wiedza, w jakim zyja raju. Ot, od rana do wieczora muzyka i taniec na ulicach, bary, koktaile, lokalny koloryt i nieustajacy karnawal. Nie szkodzi, nie zmarnowalo sie. Poogladali sobie swiadomi swiata angielscy przodownicy klasy pracujacej, ktorzy z rozkosza i drzeniem w sercu wydadza ciezko zarobiona pozyczke z banku na czterodniowy pobyt w rezerwacie dla turystow.

Wiele rzeczy mozna wybaczyc. Jedni ludzie sa tacy, drudzy inni, nie ma sensu nikogo za to winic. Jednak w zderzeniu z hipokryzja takiego kalibru zwyczajnie bierze mnie obrzydzenie. Oto ludzie, ktorzy niemalze dzien w dzien atakuja mnie lzawymi historyjkami z najnizszej polki, ludzie, ktorzy dzien w dzien z minami skacowanych bassetow epatuja telwizyjnym wspolczuciem do fermianych kurczakow, emerytek, ktorym nie starcza na rachunki, przegranych szansonistek z telewizyjnej lapanki pseudotalentow, psow na lancuchu i niedokarmionych sikorek, nagle i bez najmniejszych skrupulow zapominaja o przymierajacym glodem narodzie, ktory wypruwa sobie zyly na pozytek turystow tylko po to, by rzad wyzywic mogl sie sam.

Do upadku standardow dziennikarskich, niestety, zaczynam sie juz przyzwyczajac. A mimo to, media tak publiczne, jak i prywatne, w RP, czy w GB bez roznicy, nie ustaja w wysilkach, by regularnie i z zelazna konsekwencja wprawiac mnie w coraz to wieksze i wieksze oslupienie. Naprawde, czasem az tesknie do konferencji prasowych rzadu i Urbana Jerzego. Przynajmniej kazdy doskonale wiedzial, co jest czarne, co jest biale, a plucie w telewizor mialo wymiar odruchu patriotycznego. Banda telewizyjnych malpoludow, ktorzy nie maja najmniejszego pojecia o czym pieprza, chocby sie spowiadali z tego, co jedli na sniadanie, nie jest warta nawet tego.

Co za niesmak.