środa, listopada 05, 2008

We're all living in America, America, America...

Mamy nowego prezydenta.

Hm... No wlasnie, mamy? Glosy ze wszystkich stron (medialnych, ale i w prywatnych rozmowach) wydaja sie przescigac orkiestre z szybkoscia poranka po sledziu w oleju zapitym Mazowszanka. Strumien pod cisnieniem i jednokierunkowy. 'Najwazniejszy czlowiek na swiecie' slysze juz tak czesto, ze naprawde strach otworzyc puszke paprykarzu. I tylko sam zainteresowany jakis taki cichutki... Z uporem godnym lepszej sprawy (?) trwa przy tych swoich reformach wewnetrznych, zmianach, zmianach, zmianach... Nie wygraza kulakiem Talibom, Osamie, sierotom po Saddamie. Nie krzyczy w slad za McCainem, ze pozamyka granice. Nie kreuje urojonych wrogow, zeby ulatwic sobie zadanie rzadzenia zastraszonym narodem. I, szczerze powiedziawszy, az chce sie mu wierzyc.

Owszem, nie zostal wybrany jednomyslnie, owszem, bedzie sie musial zmagac z bardzo gleboko zakorzeniona niechecia, rowniez z powodow rasowych. Niemniej, jest ogromna szansa na to, ze Obama okaze sie prezydentem, jakiego Ameryce w tej chwili potrzeba najbardziej - mlodym, nieskazonym establishmentem, myslacym w kompletnie odmiennych kategoriach, niz dotychczasowa administracja. Pozostaje tylko poczekac i zobaczyc, czy sama Ameryka okaze sie na takiego prezydenta gotowa. Oby. Bylaby to znakomita wiadomosc dla nas wszystkich.

Brak komentarzy: