Z serii: juz nawet komentowac nie mam sily...
Moja ulubiona prezenterka telewizji sniadaniowej wyrazila w ubieglym tygodniu gleboka troske
o zamierajacego Ducha Swiat. Okazuje sie, ze metodycznie
i nieuchronnie wlasnymy rencamy mordujemy uswiecone swiateczne
tradycje. Na naszych oczach popelniane jest niewyobrazalne
wrecz kulturobojstwo. Czym sie to przejawia? A mianowicie tym,
ze ponad jedna trzecia
englanderskiego spoleczenstwa zamierza w tym roku kupic prezenty
przez Internet, zamiast, jak
nam Pan przykazal, dolaczyc do bydlecego spedu wypelniajacego sklepy.
Wstyd! Hanba! Grzech smiertelny!
Glupota ludzka kwitnie czasem w naprawde zadziwiajacych miejscach.
niedziela, grudnia 16, 2007
piątek, grudnia 07, 2007
Merry Christmas Everyone
Nawet mnie to juz nie zaskakuje...
Brytyjskie szkoly zaczynaja masowo rezygnowac z wystawiania tradycyjnych swiatecznych szopek. Bo to nie w duchu poprawnosci politycznej. Ba! Sam duch Swiat coraz mniej jakby w duchu. Pamietam, ze juz w zeszlym roku pojawily sie jakies kretynskie watpliwosci, czy choinki w miejscach publicznych to nie przesada. I jak sie nad tym wszystkim chwile zastanowilem, to doszedlem do wnioskow, ze przez lata moi rodzice, a potem ja sam wyrzucalismy pieniadze w bloto. Te wydane na nauke angielskiego. Przeciez jeszcze rok, dwa i zabronia, jako jezyk niepoprawny politycznie.
Brytyjskie szkoly zaczynaja masowo rezygnowac z wystawiania tradycyjnych swiatecznych szopek. Bo to nie w duchu poprawnosci politycznej. Ba! Sam duch Swiat coraz mniej jakby w duchu. Pamietam, ze juz w zeszlym roku pojawily sie jakies kretynskie watpliwosci, czy choinki w miejscach publicznych to nie przesada. I jak sie nad tym wszystkim chwile zastanowilem, to doszedlem do wnioskow, ze przez lata moi rodzice, a potem ja sam wyrzucalismy pieniadze w bloto. Te wydane na nauke angielskiego. Przeciez jeszcze rok, dwa i zabronia, jako jezyk niepoprawny politycznie.
czwartek, października 18, 2007
hello, my name is dr Greenthumb
Gubie sie. No po prostu sie gubie w tym wszystkim. Jednego dnia czlowiekowi wydaje sie, ze wie dokladnie w jakim swiecie zyje, a juz nastepnego wszystko wali ci sie na leb. Moze wystarczyloby nie ogladac telewizji, ale to chyba takie troche rozwiazanie od dupy strony. Swiat przeciez nie przestanie od tego stawac na glowie. Albo sie cofac, jak w tym przypadku. A zreszta, nie wiem. Jak zwal tak zwal, co za roznica...
Otoz.
Mamy poczatek XXI wieku. Wieku, w ktorym mielismy miec male, rakietowe plecaczki, latac na Ksiezyc na wakacje i wtranzalac w pelni syntetyczna szame z tubki. Wyszlo troche inaczej. Mamy telefony komorkowe o mocy obliczeniowej komputerow sprzed trzydziestu lat, latamy na wakacje w obrebie Europy poniezej ceny biletow kolejowych i wtranzalamy genetycznie modyfikowane pomidorki. Tyz niezle. Mozna, w kazdym razie powiedziec, ze zyjemy w przyszlosci. W dodatku niektorzy z nas mieszkaja w kraju, ktory byl jednym z wiodacych mocarstw nuklearnych, w swoim czasie rzadzil polowa swiata i ktory wspolwyprodukowal Concorde'a oraz wspolprzekopal tunel pod kanalem La Manche. Kraju technologicznie zaawansowanym, mozna powiedziec. Do pewnego stopnia. Jesli odwrocimy wzrok od takiej na przyklad sluzby zdrowia.
Nie zmyslam i nie klamie. Dzis rano, w telewizji widzialem dyrektora szpitala gdzies w Kornwalii, ktory nieco zawstydzonym glosem tlumaczyl, ze najwyzszy czas aby personel szpitali uswiadomil sobie potrzebe zachowania higieny. I, ze, na przyklad, chirurdzy powinni wyrobic w sobie nawyk regularnego mycia rak. A juz zdecydowanie przed operacjami.
Panstwo wybacza, ale jak dla mnie, to sie totalnie w pale nie miesci. Wielka Brytania, dumny England jego mac, w scislej czolowce panstw europejskich (nie mowimy o Unii, mowimy o calej Europie w ujeciu geograficznym) pod wzgledem umieralnosci na MRSA - zakazenia wywolane odporna na antybiotyki odmiana gronkowca zlocistego. Male, zabojcze bydle. A przy tym jakze bezbronne wobec goracej wody i mydla...
Ja rozumiem, ze sa choroby, z ktorymi zwyczajnie nie potrafimy sobie poradzic. Ze sa zagrozenia, przed ktorymi nie potrafimy sie zabezpieczyc. Czego nie jestem w stanie zrozumiec, to fakt, ze w tak, rzekomo, nowoczesnym panstwie jakim jest Wielka Brytania chirurdzy nie widza nic niestosownego w tym, iz operuja we wlasnych ciuchach, w ktorych przyszli do pracy. A co, zarzuci sie kitelek i bedzie git. Ze personel sprzatajacy szpitale to ludzie z kontraktowych firm zewnetrznych, ktorzy w ogole nie zawracaja sobie dupy myciem rak. Ze rzadowe raporty mowia o salach szpitalnych, w ktorych lezeli pacjenci, i w ktorych byly slady krwi na scianach oraz fekalia na podlodze. Moze to ja mam za ciasny umysl, ale naprawde, no po prostu nie pojmuje. Pozostaje miec tylko nadzieje, ze kto inny wyznacza standardy, do ktorych mamy dazyc.
Oczywiscie, mozna zbyc sprawe kilkoma niewybrednymi zartami, ze przeciez w Kornwalii i tak trudno mowic o jakiejkolwiek cywilizacji. Wszak wszyscy wiedza, ze tam jest jeszcze gorzej, niz w Walii. Ale to wlasnie w sasiadujacej z Kornwalia Walii od poczatku tego roku wprowadzono program podnoszenia poziomu higieny, popedzono na cztery wiatry zewnetrzne firmy i zatrudniono pelnoetatowy personel sprzatajacy, przetrenowano caly personel szpitali jak utrzymac czystosci i sterylnosc... Efekt? Spadek umieralnosci na MRSA o 30% w okresie krotszym, niz pol roku. W ponad sto lat od narodzin higieny jako dziedziny nauki - oszalamiajacy sukces...
Otoz.
Mamy poczatek XXI wieku. Wieku, w ktorym mielismy miec male, rakietowe plecaczki, latac na Ksiezyc na wakacje i wtranzalac w pelni syntetyczna szame z tubki. Wyszlo troche inaczej. Mamy telefony komorkowe o mocy obliczeniowej komputerow sprzed trzydziestu lat, latamy na wakacje w obrebie Europy poniezej ceny biletow kolejowych i wtranzalamy genetycznie modyfikowane pomidorki. Tyz niezle. Mozna, w kazdym razie powiedziec, ze zyjemy w przyszlosci. W dodatku niektorzy z nas mieszkaja w kraju, ktory byl jednym z wiodacych mocarstw nuklearnych, w swoim czasie rzadzil polowa swiata i ktory wspolwyprodukowal Concorde'a oraz wspolprzekopal tunel pod kanalem La Manche. Kraju technologicznie zaawansowanym, mozna powiedziec. Do pewnego stopnia. Jesli odwrocimy wzrok od takiej na przyklad sluzby zdrowia.
Nie zmyslam i nie klamie. Dzis rano, w telewizji widzialem dyrektora szpitala gdzies w Kornwalii, ktory nieco zawstydzonym glosem tlumaczyl, ze najwyzszy czas aby personel szpitali uswiadomil sobie potrzebe zachowania higieny. I, ze, na przyklad, chirurdzy powinni wyrobic w sobie nawyk regularnego mycia rak. A juz zdecydowanie przed operacjami.
Panstwo wybacza, ale jak dla mnie, to sie totalnie w pale nie miesci. Wielka Brytania, dumny England jego mac, w scislej czolowce panstw europejskich (nie mowimy o Unii, mowimy o calej Europie w ujeciu geograficznym) pod wzgledem umieralnosci na MRSA - zakazenia wywolane odporna na antybiotyki odmiana gronkowca zlocistego. Male, zabojcze bydle. A przy tym jakze bezbronne wobec goracej wody i mydla...
Ja rozumiem, ze sa choroby, z ktorymi zwyczajnie nie potrafimy sobie poradzic. Ze sa zagrozenia, przed ktorymi nie potrafimy sie zabezpieczyc. Czego nie jestem w stanie zrozumiec, to fakt, ze w tak, rzekomo, nowoczesnym panstwie jakim jest Wielka Brytania chirurdzy nie widza nic niestosownego w tym, iz operuja we wlasnych ciuchach, w ktorych przyszli do pracy. A co, zarzuci sie kitelek i bedzie git. Ze personel sprzatajacy szpitale to ludzie z kontraktowych firm zewnetrznych, ktorzy w ogole nie zawracaja sobie dupy myciem rak. Ze rzadowe raporty mowia o salach szpitalnych, w ktorych lezeli pacjenci, i w ktorych byly slady krwi na scianach oraz fekalia na podlodze. Moze to ja mam za ciasny umysl, ale naprawde, no po prostu nie pojmuje. Pozostaje miec tylko nadzieje, ze kto inny wyznacza standardy, do ktorych mamy dazyc.
Oczywiscie, mozna zbyc sprawe kilkoma niewybrednymi zartami, ze przeciez w Kornwalii i tak trudno mowic o jakiejkolwiek cywilizacji. Wszak wszyscy wiedza, ze tam jest jeszcze gorzej, niz w Walii. Ale to wlasnie w sasiadujacej z Kornwalia Walii od poczatku tego roku wprowadzono program podnoszenia poziomu higieny, popedzono na cztery wiatry zewnetrzne firmy i zatrudniono pelnoetatowy personel sprzatajacy, przetrenowano caly personel szpitali jak utrzymac czystosci i sterylnosc... Efekt? Spadek umieralnosci na MRSA o 30% w okresie krotszym, niz pol roku. W ponad sto lat od narodzin higieny jako dziedziny nauki - oszalamiajacy sukces...
środa, października 10, 2007
malovaný džbanku...
Przecudny dokument nam wczoraj telewizja pokazala. Dosc zaskakujacy, bo tutejsza telewizja rzadko przypomina sobie o istnieniu innych panstw i nacji, a tymczasem przedstawiony film byl stuprocentowo czeski. Aczkolwiek swoje na polce musial odlezec, bo pokazane wydarzenia poprzedzaly przystapienie Republiki Czeskiej do UE. Film, jak niektorzy by pewnie powiedzieli, demaskatorski, niepokojacy i nieco kasandryczny, co bylo rowniez i moim pierwszym wrazeniem. Co wiecej, juz samo to wystarczyloby pewnie na maly, nudnawy i nieodkrywczy wpis, jednak finalnie doszedlem do wnioskow, ktore wykroczyly nieco poza oczywiste i przewidywalne. A w kazdym razie sam sie tak ludze.
Historia zasadnicza wygladala tak:
Dwoch absolwentow szkoly filmowej postanowilo nakrecic dokument o sile reklamy. Swietnie. Nic latwiejszego, wystarczy przeciez przeprowadzic pare wywiadow wsrod specow kreatywnych. To prozne bydleta, chetnie by sie pochwalili swymi osiagnieciami... Ale czy to nie byloby zbyt proste? Byloby. Chlopaki postanowili wiec pojsc o maly kroczek dalej i przygotowali olbrzymia kampanie reklamowa nieistniejacego... hipermarketu. Byly billboardy, byly ulotki, byly wytapetowane tramwaje, byly spoty w telewizji i gazetki z ofertami. Bylo umiejetnie podsycane napiecie w oczekiwaniu na wielkie otwarcie. I tylko brakowalo rzeczywistego sklepu. W dniu otwarcia tysiace prazan rzucilo sie przez lake ku gigantycznemu bannerowi rozpietemu na rusztowaniu. W szczerym polu. Ha. Ha.
Osobiscie musze przyznac, ze wieksza czesc filmu, ta dotyczaca przygotowywania kampanii, byla co najwyzej instruktazowa i chetnie skrocilbym ja do gora pietnastu minut. Duzo bardziej fascynujacy byl sam dzien otwarcia oraz reakcje ludzi, ktorzy dali sie wpuscic w... no, powiedzmy, ze trawe po kolana. Oto w wyscigu po nieistniejace oferty pedzi dziki tlum gospodyn domowych, emerytow, a nawet wedkarz. Mniej zabawnie zaczelo sie robic, kiedy ludzie zorientowali sie, iz zostali zrobieni w totalnego matola. Czesc dowcip docenila. Niektorzy wrecz gratulowali pomyslu i z usmiechem, lub zaduma przyznawali sie przed kamerami do grzechu konsumpcjonizmu. Inni wykazywali mniej zrozumienia, czy tez poczucia humoru. Padaly i grozby.
Z jednej strony, trudno im sie dziwic. Tlukli sie gdzies na przedmiescia tylko po to, zeby wyjsc na idiote. Z drugiej, jak sie tak zastanowic, to przeciez nikomu nie stala sie krzywda, a powod do swietego oburzenia jest jednak, nie oszukujmy sie, dosc blahy.
Nietrudno sie domyslic, ze celem filmu mialo byc pokazanie zmian, jakie zaszly w naszej mentalnosci odkad stalismy sie spoleczenstwami konsumpcyjnymi. Weekendowe zakupy w hipermarkecie zamiast rodzinnego spaceru za miastem, centra handlowe zamiast osrodkow kultury, skrajne emocje i reakcje wywolane niczym wiecej, jak przecena zupelnie nam niepotrzebnego produktu. I, oczywiscie, przyklad czeski odnosi sie w takim samym stopniu do nas wszystkich, aczkolwiek nie wyobrazam sobie, zeby ktokolwiek zdobyl sie na podona mistyfikacje w Polsce. Nie skonczyloby sie na pogrozkach, o nie. Wszak Polak - katolik juz dawno przeniosl swa religijna czesc z kosciola na hipermarket i traktuje dzis ten drugi z rownie smiertelna powaga.
A wiec, zdaja sie sugerowac tworcy filmu, stalismy sie slepym bydlem, sterowanym mechanizmami reklamowymi, niczym samochodzik na radio. Bezmyslna tluszcza, rzucona na zer korporacjom. Spoleczenstwem, w ktorym uzaleznienie od przestrzeni handlowej niszczy nie tylko strukture spoleczna, ale i zwiazki rodzinne.
I to jest, w pewnym sensie, szczera prawda. Smutne to i niewesole, jak sie wydaje, do tego glownym oskarzonym jakos i kontrargumentow brak. Szary obywatel niewiele bedzie mial tu do powiedzenia. Pewnie zwiesi tylko glowe i zacznie siakac nosem.
Zaraz, zaraz, bez pospiechu. Bo jak sie troche blizej przyjrzec, moze sie jeszcze okazac, ze i oskarzycielski paluch ma troche brudu za paznokciem.
Co uswiadamia nam przyklad owych slynnych tabliczek babilonskich z utyskiwaniami na zachowanie i obyczaje mlodziezy, a nad czym na co dzien nie zastanawiamy sie w ogole, jest fakt, ze wszelkie zmiany, jakie zachodza w otaczajacym nas swiecie jestesmy w stanie odnotowywac najdalej w obrebie jednego pokolenia. Przypuscmy, ze pan Krzysztof ma czterdziesci lat. Pan Krzysztof jest zbulwersowany zachowaniem dzisiejszej mlodziezy za kazdym razem kiedy widzi grupe wyrostkow stojaca na klatce schodowej i palaca papierosy. Oczywiscie, kiedy pan Krzysztof mial lat pietnascie, w jego klasie tez byli 'chlopacy', ktorzy stali na klatce i palili, ale dla Krzycha byli wtedy rowiesnikami, a jeden, czy dwoch nawet kumplami. Pan Krzysztof pamieta tez, ze nalezal aktywnie do harcerstwa oraz byl modelarzem. Dzis zalamuje rece nad glupawymi, zachodnimi technikami socjotechnicznymi, jakim poddawany jest w pracy, a dzieciaki spedzajace godziny przed komputerem zamiast zajac sie czyms pozytecznym (jak na przyklad modelarstwo) doprowadzaja go do szewskiej pasji. Pan Krzysztof brzydzi sie hip hopem, ale za to uwielbia Czerwone Gitary. Pan Krzysztof uwaza, ze kiedys wszystko bylo inaczej - wrog jeden, a caly narod w opozycji. Pan Krzysztof uwaza tez, ze dzis ludzie sa zniewoleni jeszcze bardziej, przez ogolnoswiatowe korporacje i globalizacje, i ze jesli tylko ludzie przejrzeliby na oczy, z pewnoscia zrzuciliby jarzmo w trymiga.
Pan Krzysztof, naturalnie, jest skonczonym idiota.
Komunizm, czy kapitalizm, ludzie zachowywali sie, zachowuja i beda zachowywac zawsze tak samo. Przewazajaca wiekszosc spoleczenstwa, kazdego spoleczenstwa, najzwyczajniej nie zawraca sobie dupy. Czymkolwiek. Dla czlowieka, jak dla kazdego organizmu zywego istotne sa tylko dwa aspekty egzystencji - przetrwanie i rozmnazanie. Nawet jesli to drugie zostalo w nowoczesnych spoleczenstwach nieco przewartosciowane, to i tak w dalszym ciagu nasze zycie w najwiekszym stopniu jest sterowane przez dwie potrzeby - jesc i ryckac. Klopotanie sie kwestiami abstrakcyjnymi przychodzi w dalszej kolejnosci, a i to tylko ewentualnie. W gruncie rzeczy, caly ten wywod sprowadza sie do tego, iz jesli masy rzucaja sie jak glupie na supermarkety, to robia to dlatego, ze wlasnie supermarketu im do szczescia potrzeba. Dla pana Krzysztofa jest to, oczywiscie, wyrazem kompletnego upodlenia i bezmyslnosci. Pan Krzysztof uwaza, ze ludzie powinni aspirowac do wyzszych celow i przedkladac kulture nad rozrywke i konsumpcje. Pan Krzysztof uwaza, ze pani Zosia z drugiego bylaby szczesliwsza, gdyby chadzala do opery. A jesli nie chadza, to tylko dlatego, ze jej nikt jeszcze za reke nie wzial, nie zaprowadzil i nie wyjasnil, dlaczego ma opere kochac.
A tymczasem pani Zosia opery nie pokocha i nie zrozumie, co wiecej, ma opere rowno w dupie. Pani Zosia, natomiast, doskonale rozumie promocje, oferty i proszki z wybielaczem. Oczywiscie, pani Zosia dwadziescia lat temu nie miala o tym wszystkim pojecia, ale trudno sie dziwic. Dwadziescia lat temu nie bylo promocji i proszkow z wybielaczem. Gdyby hipermarket Czeski sen otwieral sie w latach siedemdziesiatych ludzie rzuciliby sie tak samo. Bez zadnej roznicy.
Material przedstawiony w filmie pokazuje, ze ludzie w swej masie podatni sa na sugestie (w tym wypadku reklame), ze sa owladnieci rzadza posiadania i, ze kiedy w tlumie, zachowuja sie jak tlum.
Jakze odkrywcze.
Smutna konkluzja byla rowniez i taka, ze jestesmy zwyczajnie glupi.
Co jest glupiego w zaspokajaniu wlasnych potrzeb - nie wyjasniono.
Nikt z nas nie jest wolny od prob uszczesliwiania innych na sile. Nikt z nas nie jest wolny od checi okazania innym swojej wyzszosci. Nikt z nas nie jest wolny od oceniania innych subiektywnie i niesprawiedliwie. Zaprawde, powiadam wam, ludzkie to i pospolite. Autorzy Czeskiego snu chcieli dobrze. Jak pan Krzysztof.
Historia zasadnicza wygladala tak:
Dwoch absolwentow szkoly filmowej postanowilo nakrecic dokument o sile reklamy. Swietnie. Nic latwiejszego, wystarczy przeciez przeprowadzic pare wywiadow wsrod specow kreatywnych. To prozne bydleta, chetnie by sie pochwalili swymi osiagnieciami... Ale czy to nie byloby zbyt proste? Byloby. Chlopaki postanowili wiec pojsc o maly kroczek dalej i przygotowali olbrzymia kampanie reklamowa nieistniejacego... hipermarketu. Byly billboardy, byly ulotki, byly wytapetowane tramwaje, byly spoty w telewizji i gazetki z ofertami. Bylo umiejetnie podsycane napiecie w oczekiwaniu na wielkie otwarcie. I tylko brakowalo rzeczywistego sklepu. W dniu otwarcia tysiace prazan rzucilo sie przez lake ku gigantycznemu bannerowi rozpietemu na rusztowaniu. W szczerym polu. Ha. Ha.
Osobiscie musze przyznac, ze wieksza czesc filmu, ta dotyczaca przygotowywania kampanii, byla co najwyzej instruktazowa i chetnie skrocilbym ja do gora pietnastu minut. Duzo bardziej fascynujacy byl sam dzien otwarcia oraz reakcje ludzi, ktorzy dali sie wpuscic w... no, powiedzmy, ze trawe po kolana. Oto w wyscigu po nieistniejace oferty pedzi dziki tlum gospodyn domowych, emerytow, a nawet wedkarz. Mniej zabawnie zaczelo sie robic, kiedy ludzie zorientowali sie, iz zostali zrobieni w totalnego matola. Czesc dowcip docenila. Niektorzy wrecz gratulowali pomyslu i z usmiechem, lub zaduma przyznawali sie przed kamerami do grzechu konsumpcjonizmu. Inni wykazywali mniej zrozumienia, czy tez poczucia humoru. Padaly i grozby.
Z jednej strony, trudno im sie dziwic. Tlukli sie gdzies na przedmiescia tylko po to, zeby wyjsc na idiote. Z drugiej, jak sie tak zastanowic, to przeciez nikomu nie stala sie krzywda, a powod do swietego oburzenia jest jednak, nie oszukujmy sie, dosc blahy.
Nietrudno sie domyslic, ze celem filmu mialo byc pokazanie zmian, jakie zaszly w naszej mentalnosci odkad stalismy sie spoleczenstwami konsumpcyjnymi. Weekendowe zakupy w hipermarkecie zamiast rodzinnego spaceru za miastem, centra handlowe zamiast osrodkow kultury, skrajne emocje i reakcje wywolane niczym wiecej, jak przecena zupelnie nam niepotrzebnego produktu. I, oczywiscie, przyklad czeski odnosi sie w takim samym stopniu do nas wszystkich, aczkolwiek nie wyobrazam sobie, zeby ktokolwiek zdobyl sie na podona mistyfikacje w Polsce. Nie skonczyloby sie na pogrozkach, o nie. Wszak Polak - katolik juz dawno przeniosl swa religijna czesc z kosciola na hipermarket i traktuje dzis ten drugi z rownie smiertelna powaga.
A wiec, zdaja sie sugerowac tworcy filmu, stalismy sie slepym bydlem, sterowanym mechanizmami reklamowymi, niczym samochodzik na radio. Bezmyslna tluszcza, rzucona na zer korporacjom. Spoleczenstwem, w ktorym uzaleznienie od przestrzeni handlowej niszczy nie tylko strukture spoleczna, ale i zwiazki rodzinne.
I to jest, w pewnym sensie, szczera prawda. Smutne to i niewesole, jak sie wydaje, do tego glownym oskarzonym jakos i kontrargumentow brak. Szary obywatel niewiele bedzie mial tu do powiedzenia. Pewnie zwiesi tylko glowe i zacznie siakac nosem.
Zaraz, zaraz, bez pospiechu. Bo jak sie troche blizej przyjrzec, moze sie jeszcze okazac, ze i oskarzycielski paluch ma troche brudu za paznokciem.
Co uswiadamia nam przyklad owych slynnych tabliczek babilonskich z utyskiwaniami na zachowanie i obyczaje mlodziezy, a nad czym na co dzien nie zastanawiamy sie w ogole, jest fakt, ze wszelkie zmiany, jakie zachodza w otaczajacym nas swiecie jestesmy w stanie odnotowywac najdalej w obrebie jednego pokolenia. Przypuscmy, ze pan Krzysztof ma czterdziesci lat. Pan Krzysztof jest zbulwersowany zachowaniem dzisiejszej mlodziezy za kazdym razem kiedy widzi grupe wyrostkow stojaca na klatce schodowej i palaca papierosy. Oczywiscie, kiedy pan Krzysztof mial lat pietnascie, w jego klasie tez byli 'chlopacy', ktorzy stali na klatce i palili, ale dla Krzycha byli wtedy rowiesnikami, a jeden, czy dwoch nawet kumplami. Pan Krzysztof pamieta tez, ze nalezal aktywnie do harcerstwa oraz byl modelarzem. Dzis zalamuje rece nad glupawymi, zachodnimi technikami socjotechnicznymi, jakim poddawany jest w pracy, a dzieciaki spedzajace godziny przed komputerem zamiast zajac sie czyms pozytecznym (jak na przyklad modelarstwo) doprowadzaja go do szewskiej pasji. Pan Krzysztof brzydzi sie hip hopem, ale za to uwielbia Czerwone Gitary. Pan Krzysztof uwaza, ze kiedys wszystko bylo inaczej - wrog jeden, a caly narod w opozycji. Pan Krzysztof uwaza tez, ze dzis ludzie sa zniewoleni jeszcze bardziej, przez ogolnoswiatowe korporacje i globalizacje, i ze jesli tylko ludzie przejrzeliby na oczy, z pewnoscia zrzuciliby jarzmo w trymiga.
Pan Krzysztof, naturalnie, jest skonczonym idiota.
Komunizm, czy kapitalizm, ludzie zachowywali sie, zachowuja i beda zachowywac zawsze tak samo. Przewazajaca wiekszosc spoleczenstwa, kazdego spoleczenstwa, najzwyczajniej nie zawraca sobie dupy. Czymkolwiek. Dla czlowieka, jak dla kazdego organizmu zywego istotne sa tylko dwa aspekty egzystencji - przetrwanie i rozmnazanie. Nawet jesli to drugie zostalo w nowoczesnych spoleczenstwach nieco przewartosciowane, to i tak w dalszym ciagu nasze zycie w najwiekszym stopniu jest sterowane przez dwie potrzeby - jesc i ryckac. Klopotanie sie kwestiami abstrakcyjnymi przychodzi w dalszej kolejnosci, a i to tylko ewentualnie. W gruncie rzeczy, caly ten wywod sprowadza sie do tego, iz jesli masy rzucaja sie jak glupie na supermarkety, to robia to dlatego, ze wlasnie supermarketu im do szczescia potrzeba. Dla pana Krzysztofa jest to, oczywiscie, wyrazem kompletnego upodlenia i bezmyslnosci. Pan Krzysztof uwaza, ze ludzie powinni aspirowac do wyzszych celow i przedkladac kulture nad rozrywke i konsumpcje. Pan Krzysztof uwaza, ze pani Zosia z drugiego bylaby szczesliwsza, gdyby chadzala do opery. A jesli nie chadza, to tylko dlatego, ze jej nikt jeszcze za reke nie wzial, nie zaprowadzil i nie wyjasnil, dlaczego ma opere kochac.
A tymczasem pani Zosia opery nie pokocha i nie zrozumie, co wiecej, ma opere rowno w dupie. Pani Zosia, natomiast, doskonale rozumie promocje, oferty i proszki z wybielaczem. Oczywiscie, pani Zosia dwadziescia lat temu nie miala o tym wszystkim pojecia, ale trudno sie dziwic. Dwadziescia lat temu nie bylo promocji i proszkow z wybielaczem. Gdyby hipermarket Czeski sen otwieral sie w latach siedemdziesiatych ludzie rzuciliby sie tak samo. Bez zadnej roznicy.
Material przedstawiony w filmie pokazuje, ze ludzie w swej masie podatni sa na sugestie (w tym wypadku reklame), ze sa owladnieci rzadza posiadania i, ze kiedy w tlumie, zachowuja sie jak tlum.
Jakze odkrywcze.
Smutna konkluzja byla rowniez i taka, ze jestesmy zwyczajnie glupi.
Co jest glupiego w zaspokajaniu wlasnych potrzeb - nie wyjasniono.
Nikt z nas nie jest wolny od prob uszczesliwiania innych na sile. Nikt z nas nie jest wolny od checi okazania innym swojej wyzszosci. Nikt z nas nie jest wolny od oceniania innych subiektywnie i niesprawiedliwie. Zaprawde, powiadam wam, ludzkie to i pospolite. Autorzy Czeskiego snu chcieli dobrze. Jak pan Krzysztof.
wtorek, października 02, 2007
eins zwei drei vier...
Kiedy bylem malym bloggerkiem... A nie, to bylo jeszcze przed Internetem. A wiec, kiedy bylem malym przyszlym bloggerkiem, mialem kolezanki i kolegow, ktorzy z rozbrajajaca dziecinna logika podzielali moje naiwne spojrzenie na swiat. Wszystko bylo wtedy proste, wynikalo jedno z drugiego w sposob oczywisty (dla nas wylacznie, oczywiscie), a wszelkie Rzeczy mialy swoja nienaruszalne Miejsce. Owe smiechu warte (bo na rozczulanie sie mnie juz nie stac) zasady odnosily sie rowniez do naszych wczesnych wyborow przyszlego zawodu. Jak to gowniarze. Michal chcial zostac strazakiem, Sebastian milicjantem (trochesmy sie z nigo nasmiewali...), Robert lekarzem, a Natalia stewardessa. (Do dzis staram sie jak najwiecej latac samolotami bo juz wtedy miala zadatki na fenomenalnie rewelacyjna figure, ze juz nie wspomne o najdluzszych nogach wsrod starszakow...). Ale zostawmy Natalie, akurat jej koncepcja nie byla jeszcze taka najgorsza. Troche lyso natomiast wygladaja dzis chlopaki, musze przyznac.
A juz przede wszystkim, gdyby zechcieli sprobowac zrealizowac swoje dzieciece marzenia o bohaterstwie w wybranych przez siebie zawodach tutaj, w Englandzie.
Garsc informacji wyfiszbinowanych z wiadomosci w ciagu ostatnich trzech, czterech tygodni zwyczajnie stawia siersc na grzbiecie na sztorc. Pierwszy byl strazak, ktorego z nieklamana radoscia pokazala niedawno telewizja sniadaniowa. Strazak, ktory, nota bene, zostal nominowany do nagrody przyznawanej za bohaterstwo. W gruncie rzeczy, trudno sie dziwic. Taplala sie kobita w rzece, nie wiedziala jak sie wykaraskac, dzielny strazak wskoczyl, uratowal. Watpliwosci nie ma zadnych. bylby czekal chwile dluzej, kobita by utonela. Dac mu piwa.
Ale nie, nie tak prosto. Okazuje sie, bowiem, ze sie strazakowi zachcialo ratowac zycie ludzkie wbrew przepisom. Uratowane zycie, uratowanym zyciem, ale przepisy rzecz swieta. Poszedl biedak na dywanik. Serio, serio. Malo go nie zawiesili.
Co do policji, z kolei, przeczytalem mala informacje w jednej z gazet raptem dwa dni temu. Otoz nowa dyrektywa tutejszej Komendy Glownej mowi, iz funkcjonariusze na sluzbie powinni powstrzymywac sie przed probami ratowania ludzkiego zycia, jesli nie maja zaliczonych odpowiednich kursow uprawniajacych ich do podjecia dzialan w okreslonych sytuacjach.
"Zwisa pan z parapetu na dwoch palcach? Coz, przykro mi, ale nie moge pana wciagnac, nie odbylem naleznego przeszkolenia. Ale mamy specjalna jednostke, z odpowiednimi certyfikatami stacjonujaca jedyne 30 mil stad, zaraz wykonam sluzbowy telefon, oni pana zdejma. Cierpliwosci..."
"To mowi pani, ze pani maz tonie? No dobrze, ale co ja mam z tym wspolnego? Nie widzi pani, ze jestem policjantem, a nie ratownikiem? A wlasnie, moze jest tu w okolicy jakas plywalnia, czy cos..."
I na koniec pan doktor. Znow telewizja sniadaniowa, choc pozniej tego samego dnia ow news pojawil sie rowniez w wiadomosciach ogolnokrajowych. A dotyczyl pewnego czlowieka, ktoremu szpital odmowil zoperowania biodra poniewaz pacjent jest... palaczem. Jak sie okazuje, nikogo nie obchodzi fakt, ze schorzenie z papierosami nie ma nic wspolnego. Dochtory powiedzialy wprost - facet ma rzucic palenie, albo niech sobie kuleje dalej. A to dopiero poczatek, bo okazuje sie, ze nie byl to przypadek odosobniony. Dziesiatki (a ich liczba rosnie z dnia na dzien) szpitali odmawia leczenia nie tylko palaczy, ale rowniez ludzi otylych (ciekawe, kiedy sie wezma za rudych...). Podobno, skoro sami sie do takiego stanu doprowadzili, to niech sie sami martwia i wroca, jak wyzdrowieja. Oczywiscie, jest to kompletna bzdura, angielska sluzba zdrowia zwyczajnie probuje oszczedzic gdzie sie da i to dosc desperacko jak widac, skoro pierwsi do odstrzalu maja isc pacjenci. Zabawne natomiast jest to, iz nie dalej jak kilka miesiecy temu bardzo powaznie rozpatrywano finansowanie z publicznych ubezpieczen zdrowotnych... lekcji tanca dla grubasow. No prosze, przewrotu zadnegosmy nie mieli, a tymczasem ten sam rzad, ktory jeszcze niedawno chcial sypnac groszem na potancowki dla tlusciochow (przypomnijmy, niemal polowa ludnosci w U.K. ma nadwage), dzis podjudza sluzbe zdrowia, by ta pozwolila im zwyczajnie zdychac pod drzwiami szpitali. Ze juz nie wspomne o zarzynaniu, z punktu widzenia kazdego rzadu, kury znoszacej zlote (nawet jesli lekko podwedzane) jaja, czyli palaczy. Paczka papierosow kosztuje tu srednio piec funtow, z czego wiekszosc, to, ma sie rozumiec, podatki i akcyzy.
A co tam, do piachu z nimi.
Oczywiscie, nawet nie probuje sugerowac, ze przytoczone przeze mnie przyklady sa jednakowe. W kazdym razie nie, kiedy myslimy o przyczynach. Jednak z drugiego konca kija wszystko to sprowadza sie do jednego - role pewnych grup spolecznych, ktore ustalily sie pokolenia temu i ktore od "zawsze" byly dla nas wszystkich absolutnie oczywiste nagle zaczynaja sie zmieniac. Oto ci, ktorzy do tej pory byli bezposrednio odpowiedzialni za niesienie pomocy i ratowanie ludzkiego zycia w chwilach zagrozenia w teraz musza sie rozliczac ze swej lojalnosci w pierwszej kolejnosci rece, ktora tak karmi, jak i dzierzy bat na niepokornych. Chlopaki z mojego przedszkola, wybrali nienajfortunniej. Cala nadzieja w tym, ze chociaz natalia serwuje kanapki, jak nalezy.
I to, co mnie w tej chwili ciekawi najbardziej, to fakt, czy zmiany te maja charakter lokalny i przejsciowy, czy moze ta epidemia totalnej glupoty grozi nam wszystkim.
Poki co, dziekuje Bogu, ze nie jestem rudy.
A juz przede wszystkim, gdyby zechcieli sprobowac zrealizowac swoje dzieciece marzenia o bohaterstwie w wybranych przez siebie zawodach tutaj, w Englandzie.
Garsc informacji wyfiszbinowanych z wiadomosci w ciagu ostatnich trzech, czterech tygodni zwyczajnie stawia siersc na grzbiecie na sztorc. Pierwszy byl strazak, ktorego z nieklamana radoscia pokazala niedawno telewizja sniadaniowa. Strazak, ktory, nota bene, zostal nominowany do nagrody przyznawanej za bohaterstwo. W gruncie rzeczy, trudno sie dziwic. Taplala sie kobita w rzece, nie wiedziala jak sie wykaraskac, dzielny strazak wskoczyl, uratowal. Watpliwosci nie ma zadnych. bylby czekal chwile dluzej, kobita by utonela. Dac mu piwa.
Ale nie, nie tak prosto. Okazuje sie, bowiem, ze sie strazakowi zachcialo ratowac zycie ludzkie wbrew przepisom. Uratowane zycie, uratowanym zyciem, ale przepisy rzecz swieta. Poszedl biedak na dywanik. Serio, serio. Malo go nie zawiesili.
Co do policji, z kolei, przeczytalem mala informacje w jednej z gazet raptem dwa dni temu. Otoz nowa dyrektywa tutejszej Komendy Glownej mowi, iz funkcjonariusze na sluzbie powinni powstrzymywac sie przed probami ratowania ludzkiego zycia, jesli nie maja zaliczonych odpowiednich kursow uprawniajacych ich do podjecia dzialan w okreslonych sytuacjach.
"Zwisa pan z parapetu na dwoch palcach? Coz, przykro mi, ale nie moge pana wciagnac, nie odbylem naleznego przeszkolenia. Ale mamy specjalna jednostke, z odpowiednimi certyfikatami stacjonujaca jedyne 30 mil stad, zaraz wykonam sluzbowy telefon, oni pana zdejma. Cierpliwosci..."
"To mowi pani, ze pani maz tonie? No dobrze, ale co ja mam z tym wspolnego? Nie widzi pani, ze jestem policjantem, a nie ratownikiem? A wlasnie, moze jest tu w okolicy jakas plywalnia, czy cos..."
I na koniec pan doktor. Znow telewizja sniadaniowa, choc pozniej tego samego dnia ow news pojawil sie rowniez w wiadomosciach ogolnokrajowych. A dotyczyl pewnego czlowieka, ktoremu szpital odmowil zoperowania biodra poniewaz pacjent jest... palaczem. Jak sie okazuje, nikogo nie obchodzi fakt, ze schorzenie z papierosami nie ma nic wspolnego. Dochtory powiedzialy wprost - facet ma rzucic palenie, albo niech sobie kuleje dalej. A to dopiero poczatek, bo okazuje sie, ze nie byl to przypadek odosobniony. Dziesiatki (a ich liczba rosnie z dnia na dzien) szpitali odmawia leczenia nie tylko palaczy, ale rowniez ludzi otylych (ciekawe, kiedy sie wezma za rudych...). Podobno, skoro sami sie do takiego stanu doprowadzili, to niech sie sami martwia i wroca, jak wyzdrowieja. Oczywiscie, jest to kompletna bzdura, angielska sluzba zdrowia zwyczajnie probuje oszczedzic gdzie sie da i to dosc desperacko jak widac, skoro pierwsi do odstrzalu maja isc pacjenci. Zabawne natomiast jest to, iz nie dalej jak kilka miesiecy temu bardzo powaznie rozpatrywano finansowanie z publicznych ubezpieczen zdrowotnych... lekcji tanca dla grubasow. No prosze, przewrotu zadnegosmy nie mieli, a tymczasem ten sam rzad, ktory jeszcze niedawno chcial sypnac groszem na potancowki dla tlusciochow (przypomnijmy, niemal polowa ludnosci w U.K. ma nadwage), dzis podjudza sluzbe zdrowia, by ta pozwolila im zwyczajnie zdychac pod drzwiami szpitali. Ze juz nie wspomne o zarzynaniu, z punktu widzenia kazdego rzadu, kury znoszacej zlote (nawet jesli lekko podwedzane) jaja, czyli palaczy. Paczka papierosow kosztuje tu srednio piec funtow, z czego wiekszosc, to, ma sie rozumiec, podatki i akcyzy.
A co tam, do piachu z nimi.
Oczywiscie, nawet nie probuje sugerowac, ze przytoczone przeze mnie przyklady sa jednakowe. W kazdym razie nie, kiedy myslimy o przyczynach. Jednak z drugiego konca kija wszystko to sprowadza sie do jednego - role pewnych grup spolecznych, ktore ustalily sie pokolenia temu i ktore od "zawsze" byly dla nas wszystkich absolutnie oczywiste nagle zaczynaja sie zmieniac. Oto ci, ktorzy do tej pory byli bezposrednio odpowiedzialni za niesienie pomocy i ratowanie ludzkiego zycia w chwilach zagrozenia w teraz musza sie rozliczac ze swej lojalnosci w pierwszej kolejnosci rece, ktora tak karmi, jak i dzierzy bat na niepokornych. Chlopaki z mojego przedszkola, wybrali nienajfortunniej. Cala nadzieja w tym, ze chociaz natalia serwuje kanapki, jak nalezy.
I to, co mnie w tej chwili ciekawi najbardziej, to fakt, czy zmiany te maja charakter lokalny i przejsciowy, czy moze ta epidemia totalnej glupoty grozi nam wszystkim.
Poki co, dziekuje Bogu, ze nie jestem rudy.
wtorek, września 11, 2007
i'll be missing you
Madaleine update.
Historia dopero teraz zaczyna sie robic fascynujaca. Portugalska policja wysunela oskarzenia pod adresem... rodzicow zaginionej dziewczynki. Angielska opinia publiczna jest, oczywiscie, jednego zdania. Wszyscy wychodza z zalozenia, ze portugalska policja to banda pastuchow koz. Zaczynam kibicowac, ale zeby nie bylo, iz jestem bezduszny wobec czteroletniego dziecka, nie bede sie na razie przyznawal, komu...
Historia dopero teraz zaczyna sie robic fascynujaca. Portugalska policja wysunela oskarzenia pod adresem... rodzicow zaginionej dziewczynki. Angielska opinia publiczna jest, oczywiscie, jednego zdania. Wszyscy wychodza z zalozenia, ze portugalska policja to banda pastuchow koz. Zaczynam kibicowac, ale zeby nie bylo, iz jestem bezduszny wobec czteroletniego dziecka, nie bede sie na razie przyznawal, komu...
piątek, września 07, 2007
kiss your intellect goodbye
Zastanawialiscie sie kiedys, na co komu profesorowie?
Ale zacznijmy od poczatku...
Przygladalem sie niedawno pewnemu okazowi. Typowemu. Wlosy dlugawe, przetluszczone. Okulary wyszmelcowane, niejednokrotnie naprawiane wlasnym sumptem. Spodnie delikatnie ponad kostke. Buty podniszczone, rozdeptane. Marynarka (w jednej przez caly rok od czterdziestu lat) latana na lokciach, kieszenie powypychane, obciazone Bog jeden wie czym. A do tego wszystkiego koszulka naszego miejscowego uniwersytetu. Oczywiscie, to jeszcze zaden niezbity dowod, ale juz przeciez samo natezenie oddzialywania stereotypu powinno o czyms swiadczyc. Zreszta, znam i inne przyklady, ktore, no chocbys sie zesral i zatanczyl, bezczelnie sie wpisuja w paradygmat pozostawiajac nikczemnie niewielki margines interpretacyjny. Mowiac krotko - typowy profesor to ofiara zyciowa.
Przynajmniej jedna dziedzina, w ktorej panuje zgodna rownosc pomiedzy naukami scislymi i humanistycznymi...
Oczywiscie, ktos moglby zaprzeczyc, ze to krzywdzacy stereotyp, ze tu i owdzie pojawiaja sie przyklady dowodzace wrecz przeciwpoloznie. Moze. Moglbym wspomniec wyjatki potwierdzajace regule, ale chyba nie ma potrzeby. Tym bardziej, ze ten stereotyp to dopiero koniec nitki, z ktorego zdalem sobie sprawe dopiero obserwujac te kupke nieszczescia w przykrotkich porcietach i z energiczna zona, ktora wydawala sie byc odpowiedzialna za wszystkie procesy i czynnosci wymagajace kontaktu z rzeczywistoscia z krwi i kosci. Klebek, natomiast, jak to zwykle bywa, lezy znacznie glebiej.
Cofnijmy sie odrobine w czasie.
Kiedy patrzymy na funkcje nauki w przeszlosci, wszystko wydaje sie takie proste i logiczne. Odkrywamy ruch gwiazd - tworzymy kalendarz oraz uczymy sie nawigowac tak, aby dalo sie spuscic manto coraz to nowym dzikusom. Wysylamy czlowieka w kosmos - otrzymujemy teflonowe patelnie. Odkrywamy jak zmusic prad elektryczny do swiecenia - mozemy zaczac doic krowy po zmroku. I tak dalej, i tak dalej... Czyli, mowiac jeszcze prosciej, postep naukowy przekladal sie na postep cywilizacyjny, ktory w ten, czy inny sposob, usprawnial nasze codzienne zycie. Lub - jak w przypadku owych nieszczesnych pracownikow manufaktur wciskajacych saboty w tryby nowych maszyn - je rujnowal. W ktora strone nie spojrzec, przelozenie bylo jednak dosc bezposrednie. Co wydawalo sie calkiem logiczne. Naukowcy, elita ludzkosci, wysilaja swoje mozgi, dokonuja odkryc, odkrycia zostaja wprowadzone w powszechny uzytek za pomoca zastosowan komercyjnych. Az do momentu, w ktorym kolejny cywilizacyjny sabot utknal w trybach prostoliniowego postepu. Do czego zmierzam? Zapewne do tego, ze dzisiejszy poziom i cel badan naukowych juz sie tak prosto na zycie codzienne nie przeklada. Bo niby z jakiej racji mialby? Mamy juz telewizje (ostatnio nawet w HD), internet, telefony komorkowe, superoszczedne diesle i supertanie bilety lotnicze. Odkryto, zapewne, prawie wszystko, co nalezalo odkryc z puli oznaczonej napisem niezbedne. Reszta, to juz w zasadzie tylko ulepszenia. Tymczasem potencjal odkrywczy wraz z rozrostem placowek naukowych i badawczych rosnie. Nasza cywilizacja z uporem maniaka produkuje naukowcow, ktorzy, spolecznie, maja coraz mniejsza przydatnosc. Ba! Zeby tylko...
Mechanizm jest, w gruncie rzeczy, prosty. Obszary badan naukowych coraz bardziej i bardziej oddalaja sie od tak zwanego zycia codziennego, a za nimi, sila rzeczy, musza podazac umysly naukowcow. Przepasc poglebia sie pozostawiajac te biedne istoty coraz bardziej bezbronne wobec dzisiejszego, pedzacego w zgola przeciwnym kierunku swiata. Jezeli z piecdziesieciu kolorowych magazynow na polce w supermarkecie trzydziesci traktuje o zmyslonych historiach z zycia wzietych oraz tak zwanych gwiazdach, czy innych celebrieties, dziesiec to programy telewizyjne (wypelnione po brzegi tymi samymi historiami z zycia i gwiazdami), piec to magazyny dla panow o niczym, byle z golym cycem tu i owdzie, cztery to paszkwilanckie scierwo roznej proweniencji, agdzies tam, na koncu polki chowa sie jeden, chocby i pseudo naukowy, to chyba wyraznie widac, czym sie ludzie interesuja. Operator akceleratora czastek, ktorego pasjonuje uzyskiwanie plazmy w warunkach kontrolowanych z pozostalymi czterdziestoma dziewiecioma klientami supermarketu nie bedzie mial o czym rozmawiac. Tymczasem oni miedzy soba - bez najmniejszego problemu...
Och, oczywiscie, mozecie sie smiac, ze to teoria glupawa i grubymi nicmi szyta, ale nie zapominajcie, ze zyjemy w spoleczenstwie, ktore wychodzi z zalozenia, iz matematyka w szkolach zahacza o lekka przesade. No bo na co to komu potrzebne w zyciu... A finalnie, wszystko sprowadza sie do owego smutnego, zagubionego czlowieczka w przykrotkich porcietach i polatanej marynarce. Wyprodukowala go cywilizacja, ktora z przyzwyczajenia i rozpedu szczyci sie swymi naukowcami, ale coraz rzadziej jest w stanie znalezc dla nich jakiekolwiek praktyczne zastosowanie. Dajemy im wiec, my - coraz bardziej przyziemna ludzkosc, zajecie w ich abstrakcyjnych laboratoriach, w ktorych moga swe wysokowyspecjalizowane mozgi zaprzac do jakiejkolwiek roboty. Roboty, o ktorej my nie tylko nie mamy pojecia, ale w ktorej dobrodziejstwa dla ludzkosci juz dawno przestalismy wierzyc. Jestesmy cywilizowani, wiec dajemy im jesc, pic i kat do spania, ale rozmawiac juz nie mamy o czym. Utrzymujemy ich, bo tak prawde powiedziawszy, nie mamy kompletnie zadnego pomyslu, co z nimi zrobic...
Ciekawe, czy jeszcze kiedys nam sie przydadza.
Ale zacznijmy od poczatku...
Przygladalem sie niedawno pewnemu okazowi. Typowemu. Wlosy dlugawe, przetluszczone. Okulary wyszmelcowane, niejednokrotnie naprawiane wlasnym sumptem. Spodnie delikatnie ponad kostke. Buty podniszczone, rozdeptane. Marynarka (w jednej przez caly rok od czterdziestu lat) latana na lokciach, kieszenie powypychane, obciazone Bog jeden wie czym. A do tego wszystkiego koszulka naszego miejscowego uniwersytetu. Oczywiscie, to jeszcze zaden niezbity dowod, ale juz przeciez samo natezenie oddzialywania stereotypu powinno o czyms swiadczyc. Zreszta, znam i inne przyklady, ktore, no chocbys sie zesral i zatanczyl, bezczelnie sie wpisuja w paradygmat pozostawiajac nikczemnie niewielki margines interpretacyjny. Mowiac krotko - typowy profesor to ofiara zyciowa.
Przynajmniej jedna dziedzina, w ktorej panuje zgodna rownosc pomiedzy naukami scislymi i humanistycznymi...
Oczywiscie, ktos moglby zaprzeczyc, ze to krzywdzacy stereotyp, ze tu i owdzie pojawiaja sie przyklady dowodzace wrecz przeciwpoloznie. Moze. Moglbym wspomniec wyjatki potwierdzajace regule, ale chyba nie ma potrzeby. Tym bardziej, ze ten stereotyp to dopiero koniec nitki, z ktorego zdalem sobie sprawe dopiero obserwujac te kupke nieszczescia w przykrotkich porcietach i z energiczna zona, ktora wydawala sie byc odpowiedzialna za wszystkie procesy i czynnosci wymagajace kontaktu z rzeczywistoscia z krwi i kosci. Klebek, natomiast, jak to zwykle bywa, lezy znacznie glebiej.
Cofnijmy sie odrobine w czasie.
Kiedy patrzymy na funkcje nauki w przeszlosci, wszystko wydaje sie takie proste i logiczne. Odkrywamy ruch gwiazd - tworzymy kalendarz oraz uczymy sie nawigowac tak, aby dalo sie spuscic manto coraz to nowym dzikusom. Wysylamy czlowieka w kosmos - otrzymujemy teflonowe patelnie. Odkrywamy jak zmusic prad elektryczny do swiecenia - mozemy zaczac doic krowy po zmroku. I tak dalej, i tak dalej... Czyli, mowiac jeszcze prosciej, postep naukowy przekladal sie na postep cywilizacyjny, ktory w ten, czy inny sposob, usprawnial nasze codzienne zycie. Lub - jak w przypadku owych nieszczesnych pracownikow manufaktur wciskajacych saboty w tryby nowych maszyn - je rujnowal. W ktora strone nie spojrzec, przelozenie bylo jednak dosc bezposrednie. Co wydawalo sie calkiem logiczne. Naukowcy, elita ludzkosci, wysilaja swoje mozgi, dokonuja odkryc, odkrycia zostaja wprowadzone w powszechny uzytek za pomoca zastosowan komercyjnych. Az do momentu, w ktorym kolejny cywilizacyjny sabot utknal w trybach prostoliniowego postepu. Do czego zmierzam? Zapewne do tego, ze dzisiejszy poziom i cel badan naukowych juz sie tak prosto na zycie codzienne nie przeklada. Bo niby z jakiej racji mialby? Mamy juz telewizje (ostatnio nawet w HD), internet, telefony komorkowe, superoszczedne diesle i supertanie bilety lotnicze. Odkryto, zapewne, prawie wszystko, co nalezalo odkryc z puli oznaczonej napisem niezbedne. Reszta, to juz w zasadzie tylko ulepszenia. Tymczasem potencjal odkrywczy wraz z rozrostem placowek naukowych i badawczych rosnie. Nasza cywilizacja z uporem maniaka produkuje naukowcow, ktorzy, spolecznie, maja coraz mniejsza przydatnosc. Ba! Zeby tylko...
Mechanizm jest, w gruncie rzeczy, prosty. Obszary badan naukowych coraz bardziej i bardziej oddalaja sie od tak zwanego zycia codziennego, a za nimi, sila rzeczy, musza podazac umysly naukowcow. Przepasc poglebia sie pozostawiajac te biedne istoty coraz bardziej bezbronne wobec dzisiejszego, pedzacego w zgola przeciwnym kierunku swiata. Jezeli z piecdziesieciu kolorowych magazynow na polce w supermarkecie trzydziesci traktuje o zmyslonych historiach z zycia wzietych oraz tak zwanych gwiazdach, czy innych celebrieties, dziesiec to programy telewizyjne (wypelnione po brzegi tymi samymi historiami z zycia i gwiazdami), piec to magazyny dla panow o niczym, byle z golym cycem tu i owdzie, cztery to paszkwilanckie scierwo roznej proweniencji, agdzies tam, na koncu polki chowa sie jeden, chocby i pseudo naukowy, to chyba wyraznie widac, czym sie ludzie interesuja. Operator akceleratora czastek, ktorego pasjonuje uzyskiwanie plazmy w warunkach kontrolowanych z pozostalymi czterdziestoma dziewiecioma klientami supermarketu nie bedzie mial o czym rozmawiac. Tymczasem oni miedzy soba - bez najmniejszego problemu...
Och, oczywiscie, mozecie sie smiac, ze to teoria glupawa i grubymi nicmi szyta, ale nie zapominajcie, ze zyjemy w spoleczenstwie, ktore wychodzi z zalozenia, iz matematyka w szkolach zahacza o lekka przesade. No bo na co to komu potrzebne w zyciu... A finalnie, wszystko sprowadza sie do owego smutnego, zagubionego czlowieczka w przykrotkich porcietach i polatanej marynarce. Wyprodukowala go cywilizacja, ktora z przyzwyczajenia i rozpedu szczyci sie swymi naukowcami, ale coraz rzadziej jest w stanie znalezc dla nich jakiekolwiek praktyczne zastosowanie. Dajemy im wiec, my - coraz bardziej przyziemna ludzkosc, zajecie w ich abstrakcyjnych laboratoriach, w ktorych moga swe wysokowyspecjalizowane mozgi zaprzac do jakiejkolwiek roboty. Roboty, o ktorej my nie tylko nie mamy pojecia, ale w ktorej dobrodziejstwa dla ludzkosci juz dawno przestalismy wierzyc. Jestesmy cywilizowani, wiec dajemy im jesc, pic i kat do spania, ale rozmawiac juz nie mamy o czym. Utrzymujemy ich, bo tak prawde powiedziawszy, nie mamy kompletnie zadnego pomyslu, co z nimi zrobic...
Ciekawe, czy jeszcze kiedys nam sie przydadza.
środa, czerwca 06, 2007
stand by me
Odkad dowiedzialem sie, ze miszkam w kraju, w ktorym sluzba zdrowia (ogolem) jest, mowiac wprost brudna, niechlujna i niehigieniczna (podobno daleko w tyle nawet za TAKIMI krajami - jak podawala niedowierzajaco prasa - jak Polska, czy Wegry), a dzieciom zyje sie na szarym koncu skali szczesliwosci (oba badania dotyczyly krajow UE) z wieksza uwaga przygladam sie objawianym tu i owdzie badaniom. Niedawno natrafilem na kolejne, ktorego wyniki przykuly moja uwage. Jego przedmiotem byli przyjaciele.
A-ha. Serio serio.
Okazalo sie, ze nie tylko ktos jeszcze pamieta takie slowo, ale w dodatku traktuje je powaznie. I faktycznie, nie ma powodow do dowcipkowania, a juz szczegolnie w obliczu wynikow. Badanie bylo, w istocie, banalnie proste. Grupe 700 szesnastolatkow zapytano, czy maja przyjaciol. Nie kolegow, kolezanki, kumpli i tak dalej, ale prawdziwych przyjaciol, takich, ktorym mozna zaufac.
Niektorzy mieli.
Ba! Zdecydowana wiekszosc dzisiejszych nastolatkow (no dobrze, ubieglorocznych) ma przynajmniej jednego prawdziwego przyjaciela. Niepokojace jest dopiero zestawienie tych wynikow z wynikami identycznego badania przeprowadzonego w 1986 roku, rowno dwadziescia lat wczesniej. Otoz przez te dwadziescia lat odsetek nastolatkow, ktorzy nie przyznaja sie do posiadania prawdziwego przyjaciela od serca wzrosl z 13% do 18%.
Moze jeszcze nie panika, ale nie jest to dobra tendencja. Na pewno nie.
Latwo tu tez o pochopne wnioski.
W pierwszej chwili sam zlapalem sie na tym, ze kiwam glowa nad kondycja dzisiejszych gowniarzy. Ze juz nawet w pilke nie chca grac, nie mowiac o pikutach, ze telewizja, internet i konsole zjadaja ich nawet bez przezuwania. Ze tak im latwiej, ze to przez lenistwo sie tak oglupiaja i tucza czipsami. No, moze troche tez, jednak chyba nie przede wszystkim. Znalazlem bowiem dwa fragmenty, ktore nie do konca chcialy do tego modelu pasowac.
Submissions to the inquiry by children, published today along with other evidence of friendship, also reveal they rated friends more highly than any other factor when asked what makes a good childhood, and were deeply concerned about bullying.
oraz
Children wanted to be able to spend time with their friends, and regarded them as an important source of support.
Czyli, ze co? Ze ona, ta cala zdemoralizowana od kolyski dzieciarnia wcale nie chce telewizji, internetu i plejstejszyn? Ze zamiast tego woleliby (tak sami z siebie) isc z kumplem pluc i lapac? No, kto wie... Moze i tak. I jesli bylaby to prawda, przynajmniej do pewnego stopnia, bo nie sadze, zeby godziny spedzone przed ekranem sprawialy mlodziakom rzeczywiscie taki potworny bol, to jednak widac, ze przynajmniej sa swiadomi tego, iz cos im umyka, ze istnieje jakis realny, namacalny swiat poza pokojem telewizyjnym (a gdzie tam! przeciez dzieci maja dzis swoje wlasne pokoje i swoje wlasne telewizory...), ktory na dodatek niesie ze soba jakies wartosci. Niemniej, widac w miare wyraznie, ze to zamkniecie w czterech scianach w towarzystwie telewizora i komputera nie wynika tak jednoznacznie z faktu, ze to gowniarzom sie juz nie chce ganiac za pilka, bo prosciej i wygodniej jest obrastac w domu tluszczem. Nie zapominajmy, kto im kupuje konsole i gry, kto juz w wieku dwoch lat (znam i taki przypadek osobiscie) oddaje dziecko pod opieke telewizorowi na kilka godzin dziennie, kto wreszcie, buduje ich swiatopoglad swoim wlasnym przykladem i objasnianiem zycia.
Odpowiedz jest absolutnie oczywista i nie do tego zmierzam. Zastanawia mnie, natomiast, cos zupelnie innego.
Kiedy ja bylem malym gowniarzem pamietam, ze moi rodzice zachecali mnie do tego, aby miec przyjaciol, uczyli jak samemu byc dla kogos przyjacielem i jak traktowac ludzi, ktorzy wydaja sie byc dla mnie specjalni, wyjatkowi. Nigdy nie mialem problemow ze spedzaniem czasu po szkole z kumplami z klasy, czy z podworka, w lecie na dworzu, w zimie, odwiedzajac sie wzajemnie. Niektorzy z nich pozostali tylko kumplami, niektorzy odegrali wazna role w moim zyciu wlasnie w okresie nastoletnim, kiedy podobne relacje zaczynaja byc naprawde wazne i wyjatkowe, z niektorymi jestem w kontakcie do dzis, choc moze juz nie az tak zazylym. W miedzyczasie poznalem nowych ludzi, ktorzy stali sie moimi przyjaciolmi. Takimi prawdziwymi, niepodwazalnymi. A to wszystko zostalo zbudowane na tym, czego nauczono mnie w domu. Przypuszczam, ze nie jestem jedyny. I zastanawiam sie teraz, co sie stalo z nami takiego, ze swiadomie, lub nie, odmawiamy tego samego naszym dzieciom? Skoro wszyscy pamietamy ile dla nas znaczyli nasi pierwsi prawdziwi przyjaciele (na cale zycie, ma sie rozumiec), czemu nie potrafimy, czy moze nie chcemy (a moze nie chce nam sie?) dac tego samego naszym dzieciom?
Bo, jak pokazuje przytoczone na wstepie badanie, one wcale nie daly sie oszukac telewizorem. I doskonale wiedza, ze czegos im w zyciu brakuje.
A-ha. Serio serio.
Okazalo sie, ze nie tylko ktos jeszcze pamieta takie slowo, ale w dodatku traktuje je powaznie. I faktycznie, nie ma powodow do dowcipkowania, a juz szczegolnie w obliczu wynikow. Badanie bylo, w istocie, banalnie proste. Grupe 700 szesnastolatkow zapytano, czy maja przyjaciol. Nie kolegow, kolezanki, kumpli i tak dalej, ale prawdziwych przyjaciol, takich, ktorym mozna zaufac.
Niektorzy mieli.
Ba! Zdecydowana wiekszosc dzisiejszych nastolatkow (no dobrze, ubieglorocznych) ma przynajmniej jednego prawdziwego przyjaciela. Niepokojace jest dopiero zestawienie tych wynikow z wynikami identycznego badania przeprowadzonego w 1986 roku, rowno dwadziescia lat wczesniej. Otoz przez te dwadziescia lat odsetek nastolatkow, ktorzy nie przyznaja sie do posiadania prawdziwego przyjaciela od serca wzrosl z 13% do 18%.
Moze jeszcze nie panika, ale nie jest to dobra tendencja. Na pewno nie.
Latwo tu tez o pochopne wnioski.
W pierwszej chwili sam zlapalem sie na tym, ze kiwam glowa nad kondycja dzisiejszych gowniarzy. Ze juz nawet w pilke nie chca grac, nie mowiac o pikutach, ze telewizja, internet i konsole zjadaja ich nawet bez przezuwania. Ze tak im latwiej, ze to przez lenistwo sie tak oglupiaja i tucza czipsami. No, moze troche tez, jednak chyba nie przede wszystkim. Znalazlem bowiem dwa fragmenty, ktore nie do konca chcialy do tego modelu pasowac.
Submissions to the inquiry by children, published today along with other evidence of friendship, also reveal they rated friends more highly than any other factor when asked what makes a good childhood, and were deeply concerned about bullying.
oraz
Children wanted to be able to spend time with their friends, and regarded them as an important source of support.
Czyli, ze co? Ze ona, ta cala zdemoralizowana od kolyski dzieciarnia wcale nie chce telewizji, internetu i plejstejszyn? Ze zamiast tego woleliby (tak sami z siebie) isc z kumplem pluc i lapac? No, kto wie... Moze i tak. I jesli bylaby to prawda, przynajmniej do pewnego stopnia, bo nie sadze, zeby godziny spedzone przed ekranem sprawialy mlodziakom rzeczywiscie taki potworny bol, to jednak widac, ze przynajmniej sa swiadomi tego, iz cos im umyka, ze istnieje jakis realny, namacalny swiat poza pokojem telewizyjnym (a gdzie tam! przeciez dzieci maja dzis swoje wlasne pokoje i swoje wlasne telewizory...), ktory na dodatek niesie ze soba jakies wartosci. Niemniej, widac w miare wyraznie, ze to zamkniecie w czterech scianach w towarzystwie telewizora i komputera nie wynika tak jednoznacznie z faktu, ze to gowniarzom sie juz nie chce ganiac za pilka, bo prosciej i wygodniej jest obrastac w domu tluszczem. Nie zapominajmy, kto im kupuje konsole i gry, kto juz w wieku dwoch lat (znam i taki przypadek osobiscie) oddaje dziecko pod opieke telewizorowi na kilka godzin dziennie, kto wreszcie, buduje ich swiatopoglad swoim wlasnym przykladem i objasnianiem zycia.
Odpowiedz jest absolutnie oczywista i nie do tego zmierzam. Zastanawia mnie, natomiast, cos zupelnie innego.
Kiedy ja bylem malym gowniarzem pamietam, ze moi rodzice zachecali mnie do tego, aby miec przyjaciol, uczyli jak samemu byc dla kogos przyjacielem i jak traktowac ludzi, ktorzy wydaja sie byc dla mnie specjalni, wyjatkowi. Nigdy nie mialem problemow ze spedzaniem czasu po szkole z kumplami z klasy, czy z podworka, w lecie na dworzu, w zimie, odwiedzajac sie wzajemnie. Niektorzy z nich pozostali tylko kumplami, niektorzy odegrali wazna role w moim zyciu wlasnie w okresie nastoletnim, kiedy podobne relacje zaczynaja byc naprawde wazne i wyjatkowe, z niektorymi jestem w kontakcie do dzis, choc moze juz nie az tak zazylym. W miedzyczasie poznalem nowych ludzi, ktorzy stali sie moimi przyjaciolmi. Takimi prawdziwymi, niepodwazalnymi. A to wszystko zostalo zbudowane na tym, czego nauczono mnie w domu. Przypuszczam, ze nie jestem jedyny. I zastanawiam sie teraz, co sie stalo z nami takiego, ze swiadomie, lub nie, odmawiamy tego samego naszym dzieciom? Skoro wszyscy pamietamy ile dla nas znaczyli nasi pierwsi prawdziwi przyjaciele (na cale zycie, ma sie rozumiec), czemu nie potrafimy, czy moze nie chcemy (a moze nie chce nam sie?) dac tego samego naszym dzieciom?
Bo, jak pokazuje przytoczone na wstepie badanie, one wcale nie daly sie oszukac telewizorem. I doskonale wiedza, ze czegos im w zyciu brakuje.
niedziela, maja 20, 2007
natural born killers
Scena numero uno: stoje w kolejce w sklepie, przede mna pan w wieku eufemistycznie nazywanym srednim, laduje w reklamowki tony badziewia. Kiedy dochodzi do placenia, niemalze lapie sie za glowe i zwierza kasjerce - Mam gosci z wizyta na pare dni. Ilez mnie to wszystko kosztuje!
Biedactwo.
Scena numero due: talk show. Popularny prezenter telewizyjny Jonathan Ross, jako gosc obrzydliwie bogaty i niemal rownie popularny multimilioner sir Alan Sugar. Juz tam mniejsza z tytulem, stac go, jako tez mniejsza o branze, bo pan Zucher dziala w wielu. W tym od kilku sezonow rowniez w telewizji, gdzie jest glowna gwiazda reality show The Apprentice. Zasada jest prosta, kilkunastu uczestnikow na poczatku, co tydzien nowe zadanie do wykonania, ktos tam zawsze podpadnie i musi z placzem wrocic do domu, a na koniec zwyciezca dostaje w nagrode posade asystenta sir Alana. Proste, nieskomplikowane, niewymyslne. Ale oglada sie ciekawie, zwlaszcza im blizej finalu, kiedy to, jak powiedziala jedna z uczestniczek wszystkie rybki zostaly odlowione, zostaly tylko piranie. Na tym przykladzie widac zreszta, jakie to niesamowicie wredne bestie sa te piranie. Nie dosc, ze bezwzgledne, to jeszcze kanibale. W tej edycji szczegolnie rzuca sie w oczy zwlaszcza jedna. Oczywiscie, baba inteligentna, aczkolwiek raczej nie az tak, jak sama sadzi. Nie w tym rzecz. Chodzi o mentalnosc. Ujmujac to krotko i wezlowato moznaby powiedziec iz jest to osoba, ktorej czlowiek kulturalny w zyciu reki by nie podal. Manipulatorka, hipokrytka, chodzacy klebek bezwzglednych ambicji o moralnosci ameby. A do tego brzydka.
Wrocmy do talk showa. Otoz w pewnej chwili sir Alan zostaje zapytany o nia wprost, na co odpowiadac zaczyna nieco metnie. Silnie zmotywowana, mowi, zdecydowana, mruczy pod nosem, w biznesie trzeba byc twardym, konkluduje.
Oczywiscie, sir Alan nie jest pierwszym lepszym kretynem i ma doskonale pojecie o tym, z jakim typem czlowieka ma do czynienia. Ale nie pada z jego strony ani jedna krytyczna, negatywna uwaga.
Prawde powiedziawszy, caly The Apprentice jest troche jak Fakty i akty Barry'ego Levinsona. Wszyscy wiemy, jak to dziala, ale po raz pierwszy ktos nam to wszystko mowi prosto w twarz. W dodatku z ekranu. Sir Alan sie nie opierdala, o kulisach robienia milionow mowi bez ogrodek nazywajac fakty po imieniu, a konsumentow (de facto) bezmozga sila nabywcza. Kazdy z uczestnikow za przejawianie jakichkolwiek ludzkich uczuc, czy rozterek moralnych jest brutalnie karcony (Nie mozesz sie zastanawiac nad tym, ze jak cos kupiles tanio, to nie wypada tego odsprzedac za dziesiec razy wieksza cene! A ty myslisz, ze na czym firmy farmaceutyczne robia swoje fortuny? Wlasnie na tym, ze produkuja pigulki za pietnascie pensow sztuka, a sprzedaja w aptekach po dwadziescia funtow! To jest biznes!).
Bo, jak juz wiemy, w biznesie trzeba byc twardym.
Slysze to od dziecka. Slysze to od czasow, w ktorych o biznesie malo kto mial tak naprawde pojecie, boprzyszli biznesmeni wciaz jeszcze byli badylarzami, cinkciarzami, koniami i cala masa innych prywaciarzy. Ale o tym, ze w biznesie trzeba byc twardym mowilo sie juz wtedy. Mowili i ci, ktorzy mysleli, ze wiedza, co to znaczy, choc spedzili cale zycie na panstwowym etacie. To byla po prostu jedna z tych fraz, ktore powtarzalo sie, niczym mrugniecie okiem w gronie wtajemniczonych.
My ass!
A potem biznes przyszedl i zweryfikowal. I okazalo sie ile z tej miernoty, ktora chelpila sie wiedza, iz w biznesie trzeba byc twardym, w rzeczywistosci dupy miala stanowczo zbyt miekkie.
Bo w biznesie naprawde trzeba byc twardym. Biznes stoi ponad wszystkim. Biznes stoi ponad kultura, biznes kultura handluje. Biznes stoi ponad uczuciami i emocjami, biznes patrzy, jak mozna zarobic i na nich. Biznes gotow jest sprzedac wlasna matke, jesli tylko bedzie miala jakas rynkowa wartosc. Biznes nie stoi ponad polityka, biznes stoi bliziutko za jej plecami i dyktuje. Niestety, juz nawet nie szeptem. Biznes stoi ponad geografia, bo wszystko oplaci sie gdzies. Biznes stoi ponad zasadami spolecznymi, bo biznes stoi ponad wszystkim co naklada jakiekolwiek ograniczenia. Kiedy biznes wchodzi w gre, nic nie moze stac na przeszkodzie. Kiedy biznes wchodzi w gre, biznes jest najwazniejszy, biznes jest jedyna wartoscia i jedynym celem. Biznes jest idea. I jak wiele mu podobnych idei w historii ludzkosci biznes pokazuje nam bezlitosnie nasze wlasne oblicze. Pokazuje, iz w gruncie rzeczy jestesmy najpodlejszym, najprymitywniejszym i najbardziej godnym pogardy gatunkiem zamieszkujacym te planete.
Przypomnijmy sobie nieszczesnika, ktory mial w domu gosci...
Czlowiek jako gatunek wyodrebnil sie, no powiedzmy, dla uproszczenia i bez zaglebiania sie w szczegolowe teorie ewolucyjne, okolo miliona lat temu. Od tamtej pory ewoluujemy, rozwijamy sie nie tylko fizycznie, jako organizm biologiczny, ale przede wszystkim kulturowo, cywilizacyjnie i spolecznie. Ba! prawdopodobnie od afrykanskiej Lucy genetycznie roznimy sie jakims promilem, czy dwoma. Ale porownujac cywilizacyjnie... Hm, na pierwszy rzut oka sie nie da. pozornie za daleko. Pozornie.
Oba przyklady, ow mezczyzna w sklepie i multimilioner z telewizji sprowadzaja sie w gruncie rzeczy do jednego mianownika - zanegowania setek tysiecy lat rozwoju. Z jednej strony mamy czlowieka, ktorego odwiedzaja goscie - z usprawieliwionym prawdopodobienstwem mozemy zalozyc, iz jest to ktos, z kim rzeczony, nazwijmy go roboczo Barry, jest zwiazany emocjonalnie (rodzina, przyjaciele), z drugiej mamy przywodce kierujacego organizacja (pracodawca zatrudniajacy tysiace ludzi). Obaj oni, zupelnie nie zdajac sobie z tego sprawy, odrzucaja wszelkie (nazwijmy je szumnie humanistycznymi) wartosci, ktore na dobra sprawe powinny nas odrozniac od zwierzat i udowadniac, iz naprawde jestesmy istotami nieco lepiej rozwinietymi. Barry sprowadza cala sprawe do wymiaru finansowego, Sir Alan nie dba o wartosci ogolnoludzkie potencjalnego kandydata, przedkladajac przymioty takie jak dwulicowosc, cynizm, wyrachowanie, brak litosci i zahamowan moralnych. W biznesie trzeba byc twardym.
Bycie drapieznym, zredukowanym do materialistycznych potrzeb, instynktow, agresji i rywalizacji nie wymaga wysilku. To jest dokladnie to, z czego wszyscy jestesmy zbudowani. Jednakze niektorzy z nas pracuja ciezko na to, aby na cielsko bestii naciagnac wrazliwy, nietrwaly, cieniutki jak zupa z pokrzyw naskorek kultury, moralnosci, szacunku. Tymczasem stwierdzenie w biznesie trzeba byc twardym jest niczym innym, jak proba usprawiedliwienia odrzucenia tego naskorka. Ze lubimy chodzic na skroty, trudno sie dziwic, ale jestesmy przy tym na tyle przebiegli, ze potrafimy to tak uzasadnic, zby inni jeszcze nas za to podziwiali.
Ja osobiscie, mimo wszystko, nie potrafie.
To, oczywiscie, tylko przyklad. Czy to biznes, odbijanie Ziemi Swietej, racja stanu, czy inny Lebensraum, historia usiana jest najrozniejszymi ideami, haslami, przekonaniami, ktore bez wyjatku sprowadzaja sie do tego samego - lubimy usprawiedliwiac nasze postepowanie w sposob, ktory (pozornie) zdejmowalby z nas odpowiedzialnosc za uczynki nasze.
Owszem, moze i jestem bezlitosna kreatura, ktora w zamian za odrobine wladzy, czy korzysci materialnej gotowa bylaby ukatrupic wlasna rodzine, ale to w koncu nie moja wina, bo przeciez w biznesie trzeba byc twardym.
Z czego wynika mi taki oto wniosek: przez tysiace lat ludzkosc doskonalila sie kulturalnie tylko po to, aby moc wynajdywac coraz bardziej wiarygodne wymowki, by te kulture zanegowac.
Well done. Strach isc w gosci.
Biedactwo.
Scena numero due: talk show. Popularny prezenter telewizyjny Jonathan Ross, jako gosc obrzydliwie bogaty i niemal rownie popularny multimilioner sir Alan Sugar. Juz tam mniejsza z tytulem, stac go, jako tez mniejsza o branze, bo pan Zucher dziala w wielu. W tym od kilku sezonow rowniez w telewizji, gdzie jest glowna gwiazda reality show The Apprentice. Zasada jest prosta, kilkunastu uczestnikow na poczatku, co tydzien nowe zadanie do wykonania, ktos tam zawsze podpadnie i musi z placzem wrocic do domu, a na koniec zwyciezca dostaje w nagrode posade asystenta sir Alana. Proste, nieskomplikowane, niewymyslne. Ale oglada sie ciekawie, zwlaszcza im blizej finalu, kiedy to, jak powiedziala jedna z uczestniczek wszystkie rybki zostaly odlowione, zostaly tylko piranie. Na tym przykladzie widac zreszta, jakie to niesamowicie wredne bestie sa te piranie. Nie dosc, ze bezwzgledne, to jeszcze kanibale. W tej edycji szczegolnie rzuca sie w oczy zwlaszcza jedna. Oczywiscie, baba inteligentna, aczkolwiek raczej nie az tak, jak sama sadzi. Nie w tym rzecz. Chodzi o mentalnosc. Ujmujac to krotko i wezlowato moznaby powiedziec iz jest to osoba, ktorej czlowiek kulturalny w zyciu reki by nie podal. Manipulatorka, hipokrytka, chodzacy klebek bezwzglednych ambicji o moralnosci ameby. A do tego brzydka.
Wrocmy do talk showa. Otoz w pewnej chwili sir Alan zostaje zapytany o nia wprost, na co odpowiadac zaczyna nieco metnie. Silnie zmotywowana, mowi, zdecydowana, mruczy pod nosem, w biznesie trzeba byc twardym, konkluduje.
Oczywiscie, sir Alan nie jest pierwszym lepszym kretynem i ma doskonale pojecie o tym, z jakim typem czlowieka ma do czynienia. Ale nie pada z jego strony ani jedna krytyczna, negatywna uwaga.
Prawde powiedziawszy, caly The Apprentice jest troche jak Fakty i akty Barry'ego Levinsona. Wszyscy wiemy, jak to dziala, ale po raz pierwszy ktos nam to wszystko mowi prosto w twarz. W dodatku z ekranu. Sir Alan sie nie opierdala, o kulisach robienia milionow mowi bez ogrodek nazywajac fakty po imieniu, a konsumentow (de facto) bezmozga sila nabywcza. Kazdy z uczestnikow za przejawianie jakichkolwiek ludzkich uczuc, czy rozterek moralnych jest brutalnie karcony (Nie mozesz sie zastanawiac nad tym, ze jak cos kupiles tanio, to nie wypada tego odsprzedac za dziesiec razy wieksza cene! A ty myslisz, ze na czym firmy farmaceutyczne robia swoje fortuny? Wlasnie na tym, ze produkuja pigulki za pietnascie pensow sztuka, a sprzedaja w aptekach po dwadziescia funtow! To jest biznes!).
Bo, jak juz wiemy, w biznesie trzeba byc twardym.
Slysze to od dziecka. Slysze to od czasow, w ktorych o biznesie malo kto mial tak naprawde pojecie, boprzyszli biznesmeni wciaz jeszcze byli badylarzami, cinkciarzami, koniami i cala masa innych prywaciarzy. Ale o tym, ze w biznesie trzeba byc twardym mowilo sie juz wtedy. Mowili i ci, ktorzy mysleli, ze wiedza, co to znaczy, choc spedzili cale zycie na panstwowym etacie. To byla po prostu jedna z tych fraz, ktore powtarzalo sie, niczym mrugniecie okiem w gronie wtajemniczonych.
My ass!
A potem biznes przyszedl i zweryfikowal. I okazalo sie ile z tej miernoty, ktora chelpila sie wiedza, iz w biznesie trzeba byc twardym, w rzeczywistosci dupy miala stanowczo zbyt miekkie.
Bo w biznesie naprawde trzeba byc twardym. Biznes stoi ponad wszystkim. Biznes stoi ponad kultura, biznes kultura handluje. Biznes stoi ponad uczuciami i emocjami, biznes patrzy, jak mozna zarobic i na nich. Biznes gotow jest sprzedac wlasna matke, jesli tylko bedzie miala jakas rynkowa wartosc. Biznes nie stoi ponad polityka, biznes stoi bliziutko za jej plecami i dyktuje. Niestety, juz nawet nie szeptem. Biznes stoi ponad geografia, bo wszystko oplaci sie gdzies. Biznes stoi ponad zasadami spolecznymi, bo biznes stoi ponad wszystkim co naklada jakiekolwiek ograniczenia. Kiedy biznes wchodzi w gre, nic nie moze stac na przeszkodzie. Kiedy biznes wchodzi w gre, biznes jest najwazniejszy, biznes jest jedyna wartoscia i jedynym celem. Biznes jest idea. I jak wiele mu podobnych idei w historii ludzkosci biznes pokazuje nam bezlitosnie nasze wlasne oblicze. Pokazuje, iz w gruncie rzeczy jestesmy najpodlejszym, najprymitywniejszym i najbardziej godnym pogardy gatunkiem zamieszkujacym te planete.
Przypomnijmy sobie nieszczesnika, ktory mial w domu gosci...
Czlowiek jako gatunek wyodrebnil sie, no powiedzmy, dla uproszczenia i bez zaglebiania sie w szczegolowe teorie ewolucyjne, okolo miliona lat temu. Od tamtej pory ewoluujemy, rozwijamy sie nie tylko fizycznie, jako organizm biologiczny, ale przede wszystkim kulturowo, cywilizacyjnie i spolecznie. Ba! prawdopodobnie od afrykanskiej Lucy genetycznie roznimy sie jakims promilem, czy dwoma. Ale porownujac cywilizacyjnie... Hm, na pierwszy rzut oka sie nie da. pozornie za daleko. Pozornie.
Oba przyklady, ow mezczyzna w sklepie i multimilioner z telewizji sprowadzaja sie w gruncie rzeczy do jednego mianownika - zanegowania setek tysiecy lat rozwoju. Z jednej strony mamy czlowieka, ktorego odwiedzaja goscie - z usprawieliwionym prawdopodobienstwem mozemy zalozyc, iz jest to ktos, z kim rzeczony, nazwijmy go roboczo Barry, jest zwiazany emocjonalnie (rodzina, przyjaciele), z drugiej mamy przywodce kierujacego organizacja (pracodawca zatrudniajacy tysiace ludzi). Obaj oni, zupelnie nie zdajac sobie z tego sprawy, odrzucaja wszelkie (nazwijmy je szumnie humanistycznymi) wartosci, ktore na dobra sprawe powinny nas odrozniac od zwierzat i udowadniac, iz naprawde jestesmy istotami nieco lepiej rozwinietymi. Barry sprowadza cala sprawe do wymiaru finansowego, Sir Alan nie dba o wartosci ogolnoludzkie potencjalnego kandydata, przedkladajac przymioty takie jak dwulicowosc, cynizm, wyrachowanie, brak litosci i zahamowan moralnych. W biznesie trzeba byc twardym.
Bycie drapieznym, zredukowanym do materialistycznych potrzeb, instynktow, agresji i rywalizacji nie wymaga wysilku. To jest dokladnie to, z czego wszyscy jestesmy zbudowani. Jednakze niektorzy z nas pracuja ciezko na to, aby na cielsko bestii naciagnac wrazliwy, nietrwaly, cieniutki jak zupa z pokrzyw naskorek kultury, moralnosci, szacunku. Tymczasem stwierdzenie w biznesie trzeba byc twardym jest niczym innym, jak proba usprawiedliwienia odrzucenia tego naskorka. Ze lubimy chodzic na skroty, trudno sie dziwic, ale jestesmy przy tym na tyle przebiegli, ze potrafimy to tak uzasadnic, zby inni jeszcze nas za to podziwiali.
Ja osobiscie, mimo wszystko, nie potrafie.
To, oczywiscie, tylko przyklad. Czy to biznes, odbijanie Ziemi Swietej, racja stanu, czy inny Lebensraum, historia usiana jest najrozniejszymi ideami, haslami, przekonaniami, ktore bez wyjatku sprowadzaja sie do tego samego - lubimy usprawiedliwiac nasze postepowanie w sposob, ktory (pozornie) zdejmowalby z nas odpowiedzialnosc za uczynki nasze.
Owszem, moze i jestem bezlitosna kreatura, ktora w zamian za odrobine wladzy, czy korzysci materialnej gotowa bylaby ukatrupic wlasna rodzine, ale to w koncu nie moja wina, bo przeciez w biznesie trzeba byc twardym.
Z czego wynika mi taki oto wniosek: przez tysiace lat ludzkosc doskonalila sie kulturalnie tylko po to, aby moc wynajdywac coraz bardziej wiarygodne wymowki, by te kulture zanegowac.
Well done. Strach isc w gosci.
wtorek, maja 15, 2007
have i got news for you?
To juz by far zaczyna przypominac sytuacje z dowcipu o Leninie.
Chociaz nie, wroc. To juz znacznie przerasta sytuacje z dowcipu o Leninie. Ze Lenina zastapila czteroletnia dziewczynka, to male piwo. Problem w tym, ze naprawde strach otworzyc lodowke w czasach, kiedy fotografie zaginionych pojawiaja sie na kartonikach z mlekiem.
Ja kupuje w plastikowych butelkach, jestem bezpieczny. Chwilowo. Im dalej od lodowki, tym gorzej.
Chodzi mi, oczywiscie, o zaginiecie Madeleine McCann, ktorym w chwili obecnej emocjonuje sie cala Wielka Brytania. Chocby nie chciala, bo wyboru nie ma. Madeleine jest wszedzie. Do obrzygu.
Zaczelo sie, jak to zwykle w takich przyadkach bywa, od jakiegos pojedynczego doniesienia prasowego, aczkolwiek nie calkiem zignorowanego, bo w brytyjskich mediach bez trupa nie ma newsa, wiec kiedy w Portugalii zaginelo dziecko brytyjskich rodzicow, dzielni dziennikarze (czy to mediow prywatnych, czy nobliwej BBC pospolu) zweszyli juche natychmiast. Bez wzgledu jednak na to, co dziennikarskie hieny probowaly tu i owdzie sugerowac od samego poczatku, w ciagu pierwszych kilku, kilkunastu godzin zawsze jednak byla szansa, ze mala gdzies by sie odnalazla. Pomijam juz kwestie rodzicow, ktorzy w obcym kraju zostawiaja wieczorem bez opieki czteroletnia dziewczynke. Cokolwiek czuja w tej chwili, zasluzyli sobie na to w swej glupocie bez cienia watpliwosci. Nie zasluzylo sobie z cala pewnoscia dziecko, choc to ono placi w tej chwili najwyzsza cene. Tak, czy inaczej, sprawe rodzicow zostawiam na boku, jako ze chcialbym sie skupic bardziej na zupelnie innym aspekcie ludzkiej glupoty, naiwnosci i zbydlecenia obyczajow.
Wrocmy wiec do dziennikarzy.
Od ponad tygodnia sprawa ma juz wymiar ogolnonarodowy. Osiagamy powoli poziom, gdzie za nieokazanie publicznie wspolczucia rodzinie Madeleine za chwile beda ustawiac pod sciana i rozstrzeliwac. To juz nie tylko kwestia medialna, ale przede wszystkim spoleczna i za najmniejsza oznake sceptycyzmu, krytycyzmu, czy (najgorszy grzech posrod niech wszystkiech) zdrowego rozsadku czlowiek ryzykuje spoleczna i towarzyska ekskomunike. Juz chyba lepiej dac sie rozstrzelac. Krytykowac wolno tylko i wylacznie portugalska policje, a najbardziej za to, ze niechetnie dzieli sie z dziennikarzami najdrobniejszymi szczegolami sledztwa. Na skromny fakt, iz na tym wlasnie powinna polegac praca przyzwoicie zorganizowanej policji, lepiej glosno nie zwracac uwagi. Ekskomunika i wyrywanie jezyka. Policja nic nie mowi, znaczy, nic nie robi. Przeciez to oczywiste.
Oczywiscie.
Tymczasem tu u nas, w kraju, ludzie podejmuja sie, jakze szlachetnych i pozytecznych inicjatyw. Pare dni temu idiotyczne tlumy ludzi wylegly na ulice miast i wsi ze zdjeciami malej Madeleine, swieczkami, zoltymi bransoletkami solidarnosci i calym tym obowiazkowym w podobnych przypadkach festynem. Zdjecia dziewczynki wydrukowal dla ludu The Sun, ktorego logo zajmowalo u gory plakatu jedna czwarta powierzchni rozkladowki. Noz, kurwa mac.
Ba, nie koniec na tym. Kilka milionow funtow zostalo juz zebranych w celu odnalezienia dziewczynki. Piknie. Jakze szlachetnie. Tylko niech mi ktos wyjasni, co sie z tymi pieniedzmi teraz stanie? Kto je bedzie wydawal? W jaki sposob? A jesli dziewczynka sie znajdzie, co sie wtedy stanie z reszta?
Oczywiscie, w zaistnialej sytuacji, stawianie podobnych pytan jest z cala pewnoscia oznaka braku jakichkolwiek ludzkich uczuc, taktu, a pewnie i generalnie duszy i serca. No trudno, nie poradze. A przeciez nie wspomnialem jeszcze o glupawych telewizyjnych apelach (dzielny, ach dzielny i szlachetny Ronaldo!), czy potrzebie epatowania mnie zdjeciem dziewczynki, ktora zaginela poltora tysiaca kilometrow i trzy panstwa stad. Moglbym napisac o tym, jak dzielne brytyjskie media w kilka dni po zaginieciu zaczely (wbrew jakimkolwiek poszlakom, czy sugestiom, o dowodach nawet nie marzac) snuc domysly o watkach pedofilskich w calej tej sprawie, ale sie powstrzymam, bo rzygac mi sie chce na sama mysl. Moglbym sie tez zastanowic nad sensem calej tej medialnej nagonki, ale to tez nie prowadzi do optymistycznych wnioskow. Jesli mamy do czynienia z porwaniem, pierwszy lepszy amator w obliczu medialnej oblawy, ktora rozlewa sie juz na cwierc zachodniej Europy pewnie by spanikowal i, zwyczajnie, pozbyl sie klopotu. Co oznacza, ze Madeleine swoich rodzicow juz raczej nie zobaczy. A jesli to profesjonalisci, to i tak maja w dupie wszystkie policje swiata.
Tymczasem my, szary, bezmyslny tlum miziamy swoje obrosniete wygodnym tluszczykiem sumienia kupujac kolejne wydania The Sun z bezsensownym plakatem w srodku, kupujemy zolte bransoletki (przez chwile sie nawet nie zastanawiajac komu tak naprawde za nie placimy) i spektakularnie wspolczujemy biednym rodzicom zapominajac, ze to oni sa calej tej tragedii winni najbardziej. A w miedzyczasie rosna zastepy tych, ktorzy przy tej okazji z checia beda nas dymac na grube miliony funtow, o ktorych za pare tygodni sluch zaginie.
Niech zgadne, nastepny bedzie singiel z przejmujacym songiem...
Chociaz nie, wroc. To juz znacznie przerasta sytuacje z dowcipu o Leninie. Ze Lenina zastapila czteroletnia dziewczynka, to male piwo. Problem w tym, ze naprawde strach otworzyc lodowke w czasach, kiedy fotografie zaginionych pojawiaja sie na kartonikach z mlekiem.
Ja kupuje w plastikowych butelkach, jestem bezpieczny. Chwilowo. Im dalej od lodowki, tym gorzej.
Chodzi mi, oczywiscie, o zaginiecie Madeleine McCann, ktorym w chwili obecnej emocjonuje sie cala Wielka Brytania. Chocby nie chciala, bo wyboru nie ma. Madeleine jest wszedzie. Do obrzygu.
Zaczelo sie, jak to zwykle w takich przyadkach bywa, od jakiegos pojedynczego doniesienia prasowego, aczkolwiek nie calkiem zignorowanego, bo w brytyjskich mediach bez trupa nie ma newsa, wiec kiedy w Portugalii zaginelo dziecko brytyjskich rodzicow, dzielni dziennikarze (czy to mediow prywatnych, czy nobliwej BBC pospolu) zweszyli juche natychmiast. Bez wzgledu jednak na to, co dziennikarskie hieny probowaly tu i owdzie sugerowac od samego poczatku, w ciagu pierwszych kilku, kilkunastu godzin zawsze jednak byla szansa, ze mala gdzies by sie odnalazla. Pomijam juz kwestie rodzicow, ktorzy w obcym kraju zostawiaja wieczorem bez opieki czteroletnia dziewczynke. Cokolwiek czuja w tej chwili, zasluzyli sobie na to w swej glupocie bez cienia watpliwosci. Nie zasluzylo sobie z cala pewnoscia dziecko, choc to ono placi w tej chwili najwyzsza cene. Tak, czy inaczej, sprawe rodzicow zostawiam na boku, jako ze chcialbym sie skupic bardziej na zupelnie innym aspekcie ludzkiej glupoty, naiwnosci i zbydlecenia obyczajow.
Wrocmy wiec do dziennikarzy.
Od ponad tygodnia sprawa ma juz wymiar ogolnonarodowy. Osiagamy powoli poziom, gdzie za nieokazanie publicznie wspolczucia rodzinie Madeleine za chwile beda ustawiac pod sciana i rozstrzeliwac. To juz nie tylko kwestia medialna, ale przede wszystkim spoleczna i za najmniejsza oznake sceptycyzmu, krytycyzmu, czy (najgorszy grzech posrod niech wszystkiech) zdrowego rozsadku czlowiek ryzykuje spoleczna i towarzyska ekskomunike. Juz chyba lepiej dac sie rozstrzelac. Krytykowac wolno tylko i wylacznie portugalska policje, a najbardziej za to, ze niechetnie dzieli sie z dziennikarzami najdrobniejszymi szczegolami sledztwa. Na skromny fakt, iz na tym wlasnie powinna polegac praca przyzwoicie zorganizowanej policji, lepiej glosno nie zwracac uwagi. Ekskomunika i wyrywanie jezyka. Policja nic nie mowi, znaczy, nic nie robi. Przeciez to oczywiste.
Oczywiscie.
Tymczasem tu u nas, w kraju, ludzie podejmuja sie, jakze szlachetnych i pozytecznych inicjatyw. Pare dni temu idiotyczne tlumy ludzi wylegly na ulice miast i wsi ze zdjeciami malej Madeleine, swieczkami, zoltymi bransoletkami solidarnosci i calym tym obowiazkowym w podobnych przypadkach festynem. Zdjecia dziewczynki wydrukowal dla ludu The Sun, ktorego logo zajmowalo u gory plakatu jedna czwarta powierzchni rozkladowki. Noz, kurwa mac.
Ba, nie koniec na tym. Kilka milionow funtow zostalo juz zebranych w celu odnalezienia dziewczynki. Piknie. Jakze szlachetnie. Tylko niech mi ktos wyjasni, co sie z tymi pieniedzmi teraz stanie? Kto je bedzie wydawal? W jaki sposob? A jesli dziewczynka sie znajdzie, co sie wtedy stanie z reszta?
Oczywiscie, w zaistnialej sytuacji, stawianie podobnych pytan jest z cala pewnoscia oznaka braku jakichkolwiek ludzkich uczuc, taktu, a pewnie i generalnie duszy i serca. No trudno, nie poradze. A przeciez nie wspomnialem jeszcze o glupawych telewizyjnych apelach (dzielny, ach dzielny i szlachetny Ronaldo!), czy potrzebie epatowania mnie zdjeciem dziewczynki, ktora zaginela poltora tysiaca kilometrow i trzy panstwa stad. Moglbym napisac o tym, jak dzielne brytyjskie media w kilka dni po zaginieciu zaczely (wbrew jakimkolwiek poszlakom, czy sugestiom, o dowodach nawet nie marzac) snuc domysly o watkach pedofilskich w calej tej sprawie, ale sie powstrzymam, bo rzygac mi sie chce na sama mysl. Moglbym sie tez zastanowic nad sensem calej tej medialnej nagonki, ale to tez nie prowadzi do optymistycznych wnioskow. Jesli mamy do czynienia z porwaniem, pierwszy lepszy amator w obliczu medialnej oblawy, ktora rozlewa sie juz na cwierc zachodniej Europy pewnie by spanikowal i, zwyczajnie, pozbyl sie klopotu. Co oznacza, ze Madeleine swoich rodzicow juz raczej nie zobaczy. A jesli to profesjonalisci, to i tak maja w dupie wszystkie policje swiata.
Tymczasem my, szary, bezmyslny tlum miziamy swoje obrosniete wygodnym tluszczykiem sumienia kupujac kolejne wydania The Sun z bezsensownym plakatem w srodku, kupujemy zolte bransoletki (przez chwile sie nawet nie zastanawiajac komu tak naprawde za nie placimy) i spektakularnie wspolczujemy biednym rodzicom zapominajac, ze to oni sa calej tej tragedii winni najbardziej. A w miedzyczasie rosna zastepy tych, ktorzy przy tej okazji z checia beda nas dymac na grube miliony funtow, o ktorych za pare tygodni sluch zaginie.
Niech zgadne, nastepny bedzie singiel z przejmujacym songiem...
środa, kwietnia 18, 2007
me and my fucking gun
32
W jedno przedpoludnie. Juz naprawde wszystko jedno, dlaczego. Zeby zaczac strzelac do ludzi, trzeba byc wariatem i tak, jakikolwiek powod jest tak naprawde jedynie pretekstem. Czlowiek, ktory decyduje sie siegnac po bron jako odpowiedz na jego wlasne problemy emocjonalne, najzwyczajniej w swiecie jest swirem. I tez mniejsza o mechanizmy ich produkujace. Mozna zwalac na styl zycia, pornografie, gry komputerowe, picie cocacoli, promienie kosmiczne, Zydow i masonow... co tylko stryjenka zyczy. That's not the point. W znacznie wiekszym stopniu chodzi o fakty i o to, co z nich wynika.
Fakt: w 1/3 amerykanskich domow trzyma sie bron.
Fakt: ilosc posiadanej przez Amerykanow broni szacuje sie na 70 do 200 milionow.
Fakt: za swojego glocka plus naboje Cho Seung Hui zaplacil ponad 500 dolarow.
Jeszcze do tego wrocimy.
W naszym malym swiecie ciasnych, staroswieckich wartosci, chcielibysmy aby podobne masakry natychmiast rzucaly cien na amerykanska kulture idiotow strzelajacych do wszystkiego, co wdepnie na ich trawnik przed domem. Bo uwazamy, ze jest na tym swiecie jakas logika, ze ludzie obdarzeni sa zdrowym rozsadkiem, ze pewne wartosci tak moralne, jak intelektualne sa ogolnoprzyjete i uniwersalne.
Co, oczywiscie, jedynie swiadczy o naszej wlasnej glupocie.
Osobiscie, kazdego kretyna, ktory twierdzi, ze guns don't kill people najchetniej oddalbym pod opieke kolejnemu niezrownowazonemu psychicznie dzieciakowi z glockiem w lapie, ale swiat juz od paru dziesiecioleci uparcie odmawia rzadzenia sie w sposob, jaki mnie samemu bylby najblizszy i czas juz chyba zaczac sie z tym powoli godzic. Takoz pomimo naszego najswietszego i jakze slusznego oburzenia, w USA jakos fali krytyki i odwrotu od tradycyjnych wartosci samozbrojenia sie nie widac. Jako i nie nalezy sie spodziewac w przyszlosci tak blizszej, jak i dalszej. Ot, mentalnosc taka, a i amerykanska krotkowzrocznosc wartosci tez nie jest tu bez winy. Wprawdzie Bog, Prezydent i Ameryka wszedzie i zawsze na pierwszym miejscu, ale bardziej w sferze deklaracji, niz praktyki. Kiedy zas chodzi o sprawy przyziemne przecietny Amerykanin wierzy wylacznie w swietosc wlasnego trawnika i konstytucyjna nienaruszalnosc psiego gowna na nim. To ekstremalne poczucie prawa nienaruszalnosci wlasnosci prywatnej wydaje sie byc niepokojaco prymitywne i odwolujace sie do ludzkich instynktow obecnych w naszych klach i pazurach jeszcze na dlugo zanim zaczelismy formowac jakiekolwiek spoleczenstwa, ale uswiadomienie sobie tego faktu tez niewiele zmienia, wiec to na chwile obecna zostawmy.
Przecietny mieszkaniec stanow srodkowych i poludniowych wychodzac z zalozenia, ze za kazde nastawanie na czesc jego pickupa ma prawo wziac i po prostu zajebac, zapewne nie zadaje sobie po nocach pytania kto, czy naprawde, a jesli tak to na jakich zasadach tego prawa mu udzielil. Co tez jest zrozumiale, bo jak swiat swiatem najprymitywniejsze instynkty zazwyczaj zadowalaja sie bez zbednych pytan usprawiedliwieniami tyle watlymi, co dyskusyjnymi. Zasada tak elementarna, ze az wstyd sie na nia powolywac.
Stajemy wiec wobec zupelnie innego, i dla nas, Europejczykow, raczej niezrozumialego, przenicowanego systemu wartosci. Nawet brytyjskie moj dom moja twierdza odnosi sie znacznie bardziej do sfery mentalnej, spolecznej, czy towarzyskiej, niz stricte materialnej. Wielka Brytania jest zreszta krajem, w ktorym istnieja jedne z najostrzejszych w Europie przepisow dotyczacych posiadania broni palnej i w ktorym policjanci w dalszym ciagu chodza uzbrojeni wlacznie w palki i kajdanki. Mozna by niemalze powiedziec, ze my, tu, w Starym Swiecie tez jestesmy przywiazani do wszystkiego, co nasze, ale gdzies w tym wszystkim jest jeszcze do tego jakis dystans i (w naszym rozumieniu) zdrowy rozsadek. Ameryka, z palcem na spuscie, wydaje sie byc w takim swietle znacznie bardziej doslowna i o wiele mniej zabawna. Niemniej, kiedy sie czlowiek chwile nad tym zastanowi, amerykanski brak woli do jakiejkolwiek debaty nad iloscia posiadanej w prywatnych rekach broni palnej przestaje dziwic. A przy tym aspekt kulturowy to jedynie czubek gory lodowej.
Wrocmy do naszych faktow...
Niech to nawet nie bedzie 200 milionow. Niech to sobie bedzie sto. I ta jedna trzecia narodu, ktora nie tylko posiada bron, ale ktora przede wszystkim wydaje na bron. Czy tylko mi sie robi slabo na mysl ile musi byc wart rynek obrotu bronia w USA? Pomijam juz handel miedzynarodowy hurtowy, cale to dozbrajanie najrozmaitszych bojownikow w odleglych zakatkach swiata, podczas gdy druga partia karabinow zostaje sprzedana rownolegle rzadowej armii, ktora tychze bojownikow ku ogolnej szczesliwosci probuje przegonic z dzungli. Nie, chodzi mi wylacznie o te bron, ktora ufny w swe konstytucyjne prawo do odstrzalu przechodniow przecietny Amerykanin kupuje w swoim lokalnym sklepie na rogu, by (konstytucyjnie) moc sie bronic przed innym przecietnym Amerykaninem, ktory rownie swiadom swych konstytucyjnych praw jest gotow bronic swego trawnika, swego pickupa i gowna psiego przed przecietnym Amerykaninem, ktory...
Paranoja? Glupota? Idiotyzm?
Ba. Ale to zawsze 500 USD od sztuki, z czego (jak to w przypadku handlu bronia bywa) duzy kasek trafia do rzadowego skarbczyka.
Tez bym lobbowal i udawal, ze nikt nie strzela.
Kulturowo zas, ze jeszcze do tego wroce, problem na linii ocen moralnych polega rowniez i na tym, ze co u nas postrzegane jest ekstremum, tam jest zwyczajnie norma. Cholerny relatywzim po prostu wciska sie tu jak krytyk sztuki na wernisaz z poczestunkiem. I kiedy my gotowi jestesmy drzec na piersi humanistyczna koszuline, ze tam, w tym jankesowie kolejna masakra, a dalej nikt nie dyskutuje o rozbrojeniu narodu, tak i oni moga sie bulwersowac, ze po kazdym kolejnym wypadku zpowodowanym przez nabablowanego jak szpak idiote za kierownica my nie zastanawiamy sie nad wycofaniem wodki ze sklepow.
Ze niedorzeczne porownanie?
Ba, zeby...
Z calego tego powyzszego bredzenia wychodzi mi mniej wiecej taki obraz:
Raz, ze nasze oceny moralne oraz definicja zdrowego rozsadku zupelnie nie przystaja juz do amerykanskich, choc nasze kultury dzieli zaledwie dwiescie, trzysta lat.
Dwa, ze my na podobnych przykladach, zaczynamy prowadzic dyskusje, stawiac powazne pytania, wyciagac oskarzycielkie palce zupelnie na prozno, bo glownych zainteresowanych to i tak gowno obchodzi. Wiekszosc z nich prawdopodobnie nie zdaje sobie nawet sprawy z istnienia naszego kontynentu, a co dopiero mowic o przejmowaniu sie naszymi opiniami.
Trzy, kultury broni w Ameryce nie zatrzyma, a juz tym bardziej nie zawroci nic. Za mocno wrosla w mentalna tkanke narodu (a na dobra sprawe byla tam obecna jeszcze zanim sie ten narod tak naprawde narodzil), a i nikt nie ma w tym interesu, aby ludzie zaczeli do siebie strzelac mniej.
Cztery, trzymac sie z daleka od USA.
Tak czy inaczej, za jakis czas jakis kolejny debil znowu zechce im pokazac i znow dojdzie do masakry. Kto chce, niech lamentuje, lamie rece i sie burzy. Ja sie chyba bede cieszyl.
Ze to nie na moim trawniku.
W jedno przedpoludnie. Juz naprawde wszystko jedno, dlaczego. Zeby zaczac strzelac do ludzi, trzeba byc wariatem i tak, jakikolwiek powod jest tak naprawde jedynie pretekstem. Czlowiek, ktory decyduje sie siegnac po bron jako odpowiedz na jego wlasne problemy emocjonalne, najzwyczajniej w swiecie jest swirem. I tez mniejsza o mechanizmy ich produkujace. Mozna zwalac na styl zycia, pornografie, gry komputerowe, picie cocacoli, promienie kosmiczne, Zydow i masonow... co tylko stryjenka zyczy. That's not the point. W znacznie wiekszym stopniu chodzi o fakty i o to, co z nich wynika.
Fakt: w 1/3 amerykanskich domow trzyma sie bron.
Fakt: ilosc posiadanej przez Amerykanow broni szacuje sie na 70 do 200 milionow.
Fakt: za swojego glocka plus naboje Cho Seung Hui zaplacil ponad 500 dolarow.
Jeszcze do tego wrocimy.
W naszym malym swiecie ciasnych, staroswieckich wartosci, chcielibysmy aby podobne masakry natychmiast rzucaly cien na amerykanska kulture idiotow strzelajacych do wszystkiego, co wdepnie na ich trawnik przed domem. Bo uwazamy, ze jest na tym swiecie jakas logika, ze ludzie obdarzeni sa zdrowym rozsadkiem, ze pewne wartosci tak moralne, jak intelektualne sa ogolnoprzyjete i uniwersalne.
Co, oczywiscie, jedynie swiadczy o naszej wlasnej glupocie.
Osobiscie, kazdego kretyna, ktory twierdzi, ze guns don't kill people najchetniej oddalbym pod opieke kolejnemu niezrownowazonemu psychicznie dzieciakowi z glockiem w lapie, ale swiat juz od paru dziesiecioleci uparcie odmawia rzadzenia sie w sposob, jaki mnie samemu bylby najblizszy i czas juz chyba zaczac sie z tym powoli godzic. Takoz pomimo naszego najswietszego i jakze slusznego oburzenia, w USA jakos fali krytyki i odwrotu od tradycyjnych wartosci samozbrojenia sie nie widac. Jako i nie nalezy sie spodziewac w przyszlosci tak blizszej, jak i dalszej. Ot, mentalnosc taka, a i amerykanska krotkowzrocznosc wartosci tez nie jest tu bez winy. Wprawdzie Bog, Prezydent i Ameryka wszedzie i zawsze na pierwszym miejscu, ale bardziej w sferze deklaracji, niz praktyki. Kiedy zas chodzi o sprawy przyziemne przecietny Amerykanin wierzy wylacznie w swietosc wlasnego trawnika i konstytucyjna nienaruszalnosc psiego gowna na nim. To ekstremalne poczucie prawa nienaruszalnosci wlasnosci prywatnej wydaje sie byc niepokojaco prymitywne i odwolujace sie do ludzkich instynktow obecnych w naszych klach i pazurach jeszcze na dlugo zanim zaczelismy formowac jakiekolwiek spoleczenstwa, ale uswiadomienie sobie tego faktu tez niewiele zmienia, wiec to na chwile obecna zostawmy.
Przecietny mieszkaniec stanow srodkowych i poludniowych wychodzac z zalozenia, ze za kazde nastawanie na czesc jego pickupa ma prawo wziac i po prostu zajebac, zapewne nie zadaje sobie po nocach pytania kto, czy naprawde, a jesli tak to na jakich zasadach tego prawa mu udzielil. Co tez jest zrozumiale, bo jak swiat swiatem najprymitywniejsze instynkty zazwyczaj zadowalaja sie bez zbednych pytan usprawiedliwieniami tyle watlymi, co dyskusyjnymi. Zasada tak elementarna, ze az wstyd sie na nia powolywac.
Stajemy wiec wobec zupelnie innego, i dla nas, Europejczykow, raczej niezrozumialego, przenicowanego systemu wartosci. Nawet brytyjskie moj dom moja twierdza odnosi sie znacznie bardziej do sfery mentalnej, spolecznej, czy towarzyskiej, niz stricte materialnej. Wielka Brytania jest zreszta krajem, w ktorym istnieja jedne z najostrzejszych w Europie przepisow dotyczacych posiadania broni palnej i w ktorym policjanci w dalszym ciagu chodza uzbrojeni wlacznie w palki i kajdanki. Mozna by niemalze powiedziec, ze my, tu, w Starym Swiecie tez jestesmy przywiazani do wszystkiego, co nasze, ale gdzies w tym wszystkim jest jeszcze do tego jakis dystans i (w naszym rozumieniu) zdrowy rozsadek. Ameryka, z palcem na spuscie, wydaje sie byc w takim swietle znacznie bardziej doslowna i o wiele mniej zabawna. Niemniej, kiedy sie czlowiek chwile nad tym zastanowi, amerykanski brak woli do jakiejkolwiek debaty nad iloscia posiadanej w prywatnych rekach broni palnej przestaje dziwic. A przy tym aspekt kulturowy to jedynie czubek gory lodowej.
Wrocmy do naszych faktow...
Niech to nawet nie bedzie 200 milionow. Niech to sobie bedzie sto. I ta jedna trzecia narodu, ktora nie tylko posiada bron, ale ktora przede wszystkim wydaje na bron. Czy tylko mi sie robi slabo na mysl ile musi byc wart rynek obrotu bronia w USA? Pomijam juz handel miedzynarodowy hurtowy, cale to dozbrajanie najrozmaitszych bojownikow w odleglych zakatkach swiata, podczas gdy druga partia karabinow zostaje sprzedana rownolegle rzadowej armii, ktora tychze bojownikow ku ogolnej szczesliwosci probuje przegonic z dzungli. Nie, chodzi mi wylacznie o te bron, ktora ufny w swe konstytucyjne prawo do odstrzalu przechodniow przecietny Amerykanin kupuje w swoim lokalnym sklepie na rogu, by (konstytucyjnie) moc sie bronic przed innym przecietnym Amerykaninem, ktory rownie swiadom swych konstytucyjnych praw jest gotow bronic swego trawnika, swego pickupa i gowna psiego przed przecietnym Amerykaninem, ktory...
Paranoja? Glupota? Idiotyzm?
Ba. Ale to zawsze 500 USD od sztuki, z czego (jak to w przypadku handlu bronia bywa) duzy kasek trafia do rzadowego skarbczyka.
Tez bym lobbowal i udawal, ze nikt nie strzela.
Kulturowo zas, ze jeszcze do tego wroce, problem na linii ocen moralnych polega rowniez i na tym, ze co u nas postrzegane jest ekstremum, tam jest zwyczajnie norma. Cholerny relatywzim po prostu wciska sie tu jak krytyk sztuki na wernisaz z poczestunkiem. I kiedy my gotowi jestesmy drzec na piersi humanistyczna koszuline, ze tam, w tym jankesowie kolejna masakra, a dalej nikt nie dyskutuje o rozbrojeniu narodu, tak i oni moga sie bulwersowac, ze po kazdym kolejnym wypadku zpowodowanym przez nabablowanego jak szpak idiote za kierownica my nie zastanawiamy sie nad wycofaniem wodki ze sklepow.
Ze niedorzeczne porownanie?
Ba, zeby...
Z calego tego powyzszego bredzenia wychodzi mi mniej wiecej taki obraz:
Raz, ze nasze oceny moralne oraz definicja zdrowego rozsadku zupelnie nie przystaja juz do amerykanskich, choc nasze kultury dzieli zaledwie dwiescie, trzysta lat.
Dwa, ze my na podobnych przykladach, zaczynamy prowadzic dyskusje, stawiac powazne pytania, wyciagac oskarzycielkie palce zupelnie na prozno, bo glownych zainteresowanych to i tak gowno obchodzi. Wiekszosc z nich prawdopodobnie nie zdaje sobie nawet sprawy z istnienia naszego kontynentu, a co dopiero mowic o przejmowaniu sie naszymi opiniami.
Trzy, kultury broni w Ameryce nie zatrzyma, a juz tym bardziej nie zawroci nic. Za mocno wrosla w mentalna tkanke narodu (a na dobra sprawe byla tam obecna jeszcze zanim sie ten narod tak naprawde narodzil), a i nikt nie ma w tym interesu, aby ludzie zaczeli do siebie strzelac mniej.
Cztery, trzymac sie z daleka od USA.
Tak czy inaczej, za jakis czas jakis kolejny debil znowu zechce im pokazac i znow dojdzie do masakry. Kto chce, niech lamentuje, lamie rece i sie burzy. Ja sie chyba bede cieszyl.
Ze to nie na moim trawniku.
sobota, marca 31, 2007
off the record
Podobno, zeby pisac bloga trzeba miec duzo czasu i nic do powiedzenia. Przypuszczam, ze wybujale ego i dysleksja tez sa w cenie.
Hm...
Hm...
Subskrybuj:
Posty (Atom)